W czasie tego pobytu w Warszawie spotkała mnie [...] niezwykła przygoda, jak mi się to wówczas wydawało. Oto idąc ulicą Szopena z generałem Zacharowem, moim przyjacielem, wpadliśmy pomiędzy dwa rzędy policji niemieckiej, która idąc od strony Alei Ujazdowskich i ul. Mokotowskiej, zamknęła nam ulicę i wszystkich znajdujących się tam aresztowała. Pokazywanie przeze mnie dokumentów wystawionych mi przez władze w Krakowie na nic się nie zdało i pod groźbą uderzenia kolbą musiałem z moim przyjacielem pośpiesznie wskakiwać do samochodu ciężarowego, który zjawił się nieoczekiwanie po nas.
Zostałem odstawiony na Pawiak razem ze 105 innymi osobami. Byliśmy ustawieni w szereg na podwórzu więzienia i musieliśmy wysłuchać przemówienia wypowiedzianego przez owego oficera, który nas aresztował, a obecnie, krzycząc, oznajmił nam, że jesteśmy wzięci jako zakładnicy i że jeżeli w dzielnicy, w której mieszkamy, zdarzy się w najbliższym czasie jakiś zamach lub przestępstwo, to będziemy „pociągnięci do odpowiedzialności, oddani pod sąd i rozstrzelani”. Słuchając tego oświadczenia, każdemu z nas przyjść musiało na myśl, że gdy mamy i tak być rozstrzelani, to po co tu potrzebny jest sąd. Przetrzymany zostałem na Pawiaku przez godzin kilka i na interwencję ks. Radziwiłła po południu z więzienia wypuszczony. Ten sam oficer, który mnie aresztował, odwoził mnie samochodem przysłanym przez gubernatora do domu i siedział w nim na ławeczce na przodzie, zabawiając mnie konwersacją prowadzoną tym razem głosem bardzo miłym. W pewnym momencie przed rozstaniem się zapytałem go szczerze, dlaczego rano słyszałem jego głos taki brutalny, gdy teraz mówi on ze mną zupełnie innym, krótką i wymowną była jego wypowiedź: „Tak, Panie, taki jest rozkaz” (das ist Befehl).
Warszawa, 22 lutego
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Pora była wczesna, ledwie się rozwidniło. Nagle ze snu wyrwał mnie alarmujący dzwonek i równocześnie walenie czymś twardym we drzwi. Wiadomo, co to znaczy. Dwaj gestapowcy z trupimi czaszkami i piszczelami na czapkach, z automatami gotowymi do strzału. Jak szczeknięcie złego psa: „Hande hoch!”. Błyskawiczna wprawna rewizja osobista i mieszkaniowa. Niczego nie znaleziono. Żona, zmartwiała z przerażenia, zachowuje na zewnątrz lodowaty spokój, byle tylko nie okazać, jak to boli. Za kilka dni ma się urodzić nasze pierwsze dziecko. Żona zostaje sama w opustoszałym mieszkaniu [...] przy ul. Opoczyńskiej 7.
Na ulicy przed bramą auto policyjne, obok wystraszony dozorca. Tylko przez szpary firanek okiennych spoglądają trwożne oczy sąsiadów. Auto rusza, kierując się w stronę północnej dzielnicy Warszawy. Zatem, przynajmniej na razie, nie aleja Szucha — tylko Pawiak.
Auto zatrzymuje się przed wysokim, ponurym murem, otaczającym budowle więzienne. „Wysiadać!”. „Iść dalej!”. Strażnik przejmuje więźnia i prowadzi go korytarzem więziennym, do kancelarii, gdzie następuje rejestracja. Potem, po przejściu długiego, ciemnego i ponurego korytarza, wychodzę na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajduje się już wielu mężczyzn. Przybywają ciągle nowi ludzie. Wśród tłumu również znajome twarze. Jest ponad kilkadziesiąt osób.
Prowadzą do cel. Do nory, obliczonej na 5-6 osób, wtłaczają po dwudziestu i więcej ludzi. Ciasnota nie do opisania, szczytowe okienka zakratowane i zaciemnione blaszanymi „koszami”, duchota nie do wytrzymania. Po kilku dniach do naszej celi wpychają jeszcze jednego człowieka: Adama Grabińskiego, który od zabierających go z domu gestapowców zażądał nakazu aresztowania. Najpierw na miejscu został brutalnie potraktowany i następnie na Pawiaku zamknięty w ciemnicy o chlebie i wodzie. Był w Warszawie sędzią grodzkim do września 1939 r., potem jak większość polskich sędziów, nie chcąc służyć w okupacyjnym „wymiarze sprawiedliwości”, przeszedł do adwokatury.
Warszawa, 12 lipca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Od samego rana wydawano świąteczne paczki. Każda, uradowana, pędziła do dyżurki i, wracając z pudłem, próbowała już po drodze domowych smakołyków. Wiele z nas na próżno czekało do wieczora! Ponieważ nie zdążyli rozdać takiej ilości, część pozostawiono na dzień następny. O czwartej Patronat urządził wspaniałą ucztę: śledzie, kartofle i kluski z makiem. Łyknęliśmy szybko, aby zapomnieć, że to wieczerza. Nie można się „rozklejać”! Po wyjściu Niemców, wszystkie cele były pootwierane. Na każdym piętrze choinka, a więźniarki urządzały uroczyste wieczerze. Poszłam do celi 12. Połączono stoły, nakryto prześcieradłem i zastawiono różnymi przysmakami z paczek. Przypominały prawdziwy stół wigilijny. Gałązka świerku, poprószona watą, kilka świeczek i opłatek dopełniały całości. Po wspólnej modlitwie, przerywanej cichymi łkaniami, podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem wolności. W milczeniu zasiadłyśmy do stołu. Każda z myślą o domu przy rodzinnym stole, przez łzy łykała mikroskopijne porcyjki.
W szpitalu wszystkie chore zebrały się wokół choinki i śpiewały chórem kolędy. [Moja siostra] Irka nie wytrzymała tego nastroju i poszła wypłakać się do łóżka. Po apelu stałam jeszcze długo przy otwartym oknie.
Warszawa, 24 grudnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Podczas spaceru usłyszałyśmy krzyki i niemieckie wymyślania dochodzące z męskiego podwórza. Zaciekawione, wyjrzałyśmy z Danusią przez uchyloną furtkę. Zobaczyłyśmy potworną scenę. Na błotnistym podwórku wystraszeni więźniowie biegali i padali plackiem, popędzani krzykiem i batem. Niemiec, który prowadził „gimnastykę”, wykrzykiwał: „Powstań! padnij!”. Mężczyźni, bladzi ze strachu, oblani potem, zrywali się, padali i pędzili znów przed siebie jak szczute, oszalałe zwierzęta.
Nagle Niemiec zauważył nas przy furtce. Wrzasnął coś dziko i wystrzelił w naszą stronę z pistoletu. Uciekłyśmy szybko. Po spacerze w „kąciku” na drugim piętrze wdrapałyśmy się po drabinie do okienka, które wychodzi na męskie podwórze. Bestialska „gimnastyka” jeszcze trwała. Nagle obsunęła się drabina. Wylądowałyśmy na żelaznej podłodze, tłukąc się dotkliwie. Oddziałowa, Zosia Kojro, poinformowała nas, że to przedwojenny strażnik, obecnie volksdeutsch, Klimek, popisuje się w ten sposób przed gestapowcami.
Warszawa, 4 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Jadę rano tramwajem na wykład z chemii, na Saską Kępę. Niemcy zatrzymują tramwaj na Targowej. Wygarniają nas na zewnątrz. Dostaję kopniaka i ląduję „na budzie”, czyli w ciężarówce z plandeką. Mam papiery na własne nazwisko, na Magdalenę Rusinek. Jestem zatrudniona niby w XIII Urzędzie Wyżywienia, który zajmuje się aprowizacją frontu wschodniego. To bardzo mocna Arbeitskarta. Do tego mam jeszcze specjalną opaskę na rękę z nazwą tego urzędu.
Niemcy co jakiś czas wprowadzają zmiany w papierach. A to jakaś nowa pieczęć, a to nowy kolor, dopisek. Bez tego nawet najlepsze dokumenty są nieważne. Dla Niemców oznaczają, że możesz być z podziemia. [...]
Niemcy [często] rozstrzeliwują ludzi złapanych na ulicach. Jestem przekonana, że wszystkich z tego tramwaju i ulicy też to czeka. Tym bardziej że budy jadą w kierunku getta. Tam nas rozstrzelają. Przez szpary w plandece rozpoznaję jednak bramy Pawiaka. To dla mnie prawdziwe bramy niebios. Jeszcze chwila życia.
Tego dnia zatrzymali w Warszawie ponad dziesięć tysięcy osób. Największa łapanka. [...]
Mam skrawek szarego papieru i krótki ołówek. Drę papier na sześć kawałków i piszę swój adres, telefon, nazwisko i że złapana. Roluję i wyrzucam je na ulicę. Wszystkie dotarły do babuni Rusinkowej. Wszystkie przedtem zostały odczytane przez telefon. Taka była Warszawa.
Warszawa, 16 stycznia
Magdalena Grodzka-Gużkowska, Szczęściara, Warszawa 2007.
Dowiedzieliśmy się z kuchni, że dzisiaj ma odejść większy transport, gdyż do magazynów przywieziono dodatkowy chleb, dawany z reguły ludziom na drogę. Oczywiście nie wiedzieliśmy, ile było tego dodatkowego chleba, ale zorientowaliśmy się też, że transport nie był przeznaczony na „rozwałkę”. To było dla nas bardzo dużo. Podczas rozdawania śniadania należało o tym poinformować wszystkich. Między godziną 7 a 7.30, w czasie gdy więźniowie byli zbierani na przesłuchanie według listy przynoszonej przez głównego pisarza Pawiaka Leona Wanata, sam nasz wachmajster przyniósł listę ludzi wyznaczonych na transport. Oczywiście od razu ją przestudiowałem i zawiadomiłem niektórych, że zostali wyznaczeni do transportu. Między innymi dotyczyło to i mnie.
Obaj z tłumaczem przewlekliśmy formowanie się transportu, ażeby dać możność napisania grypsów o naszym odjeździe. Gdzieś około godz. 11 lub 12 zobaczyliśmy przez okno w kancelarii oddziału, że nadjechało kilkadziesiąt samochodów krytych plandekami, z których wyskoczyło mnóstwo SS-manów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Wśród krzyku i bicia zostaliśmy ustawieni na korytarzu V oddziału i natychmiast wyprowadzeni na dziedziniec. Ponownie sprawdzenie nazwisk. Do ręki dano nam po bochenku chleba i zaczęto nas ładować do samochodów. Wszystko to odbywało się w niesamowitym zamieszaniu, wśród bicia i kopania. Gdy jeden samochód został załadowany, natychmiast wyjeżdżał na ulicę Dzielną, gdzie formowała się duża kolumna samochodowa. Kazali nam kucnąć i w tej pozycji przejechaliśmy prawie całą Warszawę: przez most Kierbedzia, na Dworzec Wschodni, gdzie na bocznicy załadowano nas do bydlęcych wagonów. W czasie transportu kilku więźniom udało się uciec jeszcze na ulicach Warszawy, a inni zbiegli z plombowanych wagonów przez wycięcie podłogi — zresztą tych było zaledwie kilku. Pociąg był chroniony w czasie całej podróży przez silną eskortę SS-manów. Pamiętam, że mróz wówczas utrzymywał się w granicach około 20°C, a w nocy temperatura spadła nawet do 29°C poniżej zera.
Warszawa, 17 stycznia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Z rana szpital zawiadomił te osoby, które miały wyjeżdżać. Rozdano paczki żywnościowe tym, dla których przyszły. Wieczorem odprowadzono nas do specjalnie na ten cel opróżnionej celi na II oddziale. Tam przesiedziałyśmy do rana. Dano każdej po bochenku chleba. Koło południa załadowano nas na otwarte ciężarowe auta, licząc wiele razy. Na Dworcu Wschodnim zapakowano nas do towarowych wagonów, po 40 w każdym, i zaraz zaplombowano. Ruszyłyśmy dopiero wieczorem — podróż trwała 36 godzin i była koszmarna. Wody nie dostarczano. Potrzeby naturalne załatwiało się wewnątrz wagonu, a więc zaduch straszny. Więźniarki, pokurczone z braku miejsca i zimna, pookrywane kocami siedziały to na walizkach, to na plecakach. Paląc ostatnie papierosy, dojechałyśmy do Lublina. Odplombowali wagony, otworzyli drzwi, buchnęło ostre powietrze, zakręciło się w głowie. Ustawili nas w piątki i znowu liczyli bez końca. 250 kobiet, przed nami długie, czarne szeregi mężczyzn — 2 tysiące. Sygnał do wymarszu. Przechodziłyśmy przez Lublin. Było wcześnie, ruchu na ulicach nie było, zresztą zaraz skręciłyśmy na szosę prowadzącą w kierunku Zamościa.
[...] Szliśmy wolno, nawet nas zbytnio nie poganiali, ot tak trochę. Skręciliśmy w bok na prawo i wkrótce stanęliśmy przy drewnianych barakach obozu Majdanka.
Nad bramą widniał napis: „Arbeit macht frei”.
Warszawa, 25 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Od godziny 3.30 rano cały teren dolnego Żoliborza, ograniczony Wisłą i ulicami: Krasińskiego, Słowackiego i Potocką, otoczono kilku tysiącami wojska i żandarmerii. Każdy dom i każde mieszkanie było poddane dokładnej rewizji. Wszystkim sprawdzono dokumenty na podstawie książki meldunkowej. Akcję prowadził kierownik referatu żydowskiego B w Gestapo w alei Szucha, Anton Brandt. Nazywał siebie „Vater der Juden” (ojciec Żydów). Miał „przylepiony do ust, w których tkwiło stale cygaro, obleśnie serdeczny uśmiech”.
[...] Akcja [...] została zainicjowana na skutek donosów i informacji, że właśnie na dolnym Żoliborzu ukrywa się dużo Żydów.
Brandt osobiście aresztował nas wszystkich, każąc podoficerowi odprowadzić nas i umieścić razem w samochodzie żandarmerii jako „specjalną grupę”. Pilnował nas żandarm, którego zwerbował ów podoficer odprowadzający nas. Po kilkunastu minutach nadszedł oficer żandarmerii z kilku żołnierzami, a gdy pilnujący nas żandarm nie umiał mu wyjaśnić, dlaczego siedzimy w samochodzie, który normalnie jeździło tylko Gestapo lub żandarmeria, kazał nam natychmiast opuścić samochód i dołączyć się do grupy ogólnej na pl. Wilsona, liczącej już kilkaset osób zatrzymanych i aresztowanych.
[...] Szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęliśmy wszyscy rozstrzelania. Normalnie za ukrywanie Żydów rozstrzeliwano bez żadnego przesłuchania. Przewiezieni na Pawiak „budami” policyjnymi, zagubiliśmy się jako „specjalna grupa” i zostaliśmy wciągnięci do kartoteki więźniów, każdy osobno.
Warszawa, 7 kwietnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
O godz. 6 rano polecił nam Piecyk [szef kuchni] szybko przygotować śniadanie dla załogi, następnie wydał nam porcje żywnościowe, składające się z paczki sucharów, paczki miodu sztucznego i paczki świec dla każdej więźniarki, po czym zarządził, abyśmy były przygotowane do drogi, ponieważ w każdej chwili możemy stąd odjechać. Po wydaniu śniadania załodze (bardzo zresztą już nielicznej, bo wielu wyginęło w czasie walk z powstańcami poza terenem Pawiaka) zauważyłyśmy, że na teren więzienia zaczynają wjeżdżać samochody ciężarowe, z których wysiadali Niemcy. Jak się wkrótce okazało, był to oddział tzw. minierów, który miała za zadanie podminować całe więzienie i wysadzić w powietrze. Do pracy swej przystąpili natychmiast, a nam polecono zagasić ogniska w kuchni i ładować na samochody ciężarowe wskazany przez gestapowców sprzęt oraz pozostałą jeszcze żywność: mąkę, ryż, cukier. Po dokonaniu tych czynności polecono nam udać się do kancelarii, gdzie „uroczyście” pan komendant oświadczył nam, że mamy darowane życie, ale z to musimy pracować i milczeć. Potem załadowano nas na samochody (samochód, którym jechałyśmy, naładowany był amunicją) i wraz z całą załogą ruszyliśmy w nieznane, opuszczając Pawiak, miejsce strasznego męczeństwa.
Warszawa, 20 sierpnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Złożyłem dziś podanie o paszport do Francji (!), a przy okazji zwiedziłem muzeum Pawiaka i byłem wstrząśnięty… bezczelnością komunistów. Pawiak przedwojenny, „sanacyjny” jest tam postawiony na równej stopie z hitlerowskim, komuniści przedwojenni, odsiadujący śledztwo czy sądowe kary zrównani z ofiarami terroru okupacyjnego, a także z „Grotem” Roweckim czy Starzyńskim. Do tego w życiorysach takich dawnych komunistów, jak Sochacki, Dąbal, Łańcucki, nic nie napisano, że zostali oni zamordowani w stalinowskiej Rosji – ta sprawa w ogóle nie istnieje. W rezultacie panującego tam „pomieszania z poplątaniem” Bogu ducha winny nowy człowiek nic nie skapuje poza tym, że Pawiak to była wspólna mordownia sanacyjno-hitlerowska w jakichś nieznanych bliżej czasach faszyzmu i że mordowano tam zawsze komunistów (nawet tych, co zginęli w Rosji…), którzy stali zawsze na czele wszelkich polskich ruchów wolnościowych. Robić z miejsca straszliwej kaźni, której świadkowie jeszcze żyją, narzędzie do kłamliwej walki z nie istniejącą już sanacją – to już tylko komuchy potrafią. I jakież straszne lekceważenie ludzi, prawdy, historii, jaki cynizm.
Warszawa, 7 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.