Zmasakrowane ciała polskich oficerów pod Smoleńskiem są dziełem bestii hitlerowskiej! [...] Wypróbowanym sposobem bandyckim, krzykiem „Łapaj złodzieja” chce święte oburzenie każdego Polaka odwrócić od właściwych zbrodniarzy [...]. Nie pomogą prowokatorom hitlerowskim „delegacje”, szmatławce i szczekaczki. Nie pomogą również ohydne napaści reakcyjnych pisemek sanacyjnych i oenerowskich. Społeczeństwo polskie z obrzydzeniem piętnuje wszelkiego rodzaju agentów hitlerowskich. Cała nienawiść i chęć zemsty, krwawej i zasłużonej, kieruje się przeciwko katom hitlerowskim.
Warszawa, 1 maja
Piotr Gontarczyk, Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy (1941–1944), Warszawa 2006, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Na szosie ustawiono bramę tryumfalną. Gmach dawnego dworu przystrojono zielenią i chorągiewkami narodowymi. Ludność zgromadziła się dość licznie […]. Na uroczystość przybyli przedstawiciele rządu, wojska, partii politycznych i prasy zagranicznej TASS. Przybyłych powitał wójt gminy. Uroczystość otworzył pełnomocnik dla spraw Reformy Rolnej, następnie wygłosili przemówienia ob. minister Czechowski, komendant wojenny na pow. Lubartów, imieniem wojska kapitan Lena oraz przedstawiciele partii PPS PPR, Stronnictwa Ludowego. W czasie przemówień wznoszono wiele okrzyków na cześć Rządu, Wojska Polskiego i Armii Czerwonej. Pierwszy otrzymał przydział ziemi ob. Boguszewski, najstarszy wiekiem pracownik fornalski. Na zakończenie chór dziatwy szkolnej odśpiewał Rotę i Mazurek Dąbrowskiego oraz dzieci wygłosiły szereg wierszy M. Konopnickiej. Następnie odbyło się przyjęcie dla osób zaproszonych. W czasie przyjęcia wzniesiono szereg toastów na cześć Armii Czerwonej i Wojska Polskiego i partyzantów.
Ciecierzyn, 19 października
AAN, PKWN, XVI/10, k. 80, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
2 maja stanęliśmy w wiosce białoruskiej. Wziąłem pięciu zakładników, bo oni lubili do nas postrzelać...
Nazajutrz przed południem: „Alarm!”. Zerwałem się na nogi. W przejeżdżającej ciężarówce zobaczyłem kilkunastu ludzi w białych koszulach. Jeden trzymał między udami erkaem dziegciara, dwóch — pepesze, reszta — karabiny. Mijali nas i przejechaliby. Raptem los wydał ich w nasze ręce. Przed ciężarówkę wyskoczyły dwie domokrążne babki. Stanęli.
„Ognia!”. Załoga auta „cichła”, jeden po drugim. Po naszej stronie siedział żywy i cały ruski szofer. „Nie ubiwajtie.” Uspokoiłem chłopca (17–18 lat), że my „tolko swoju swołocz”.
Patrzę, koło mnie stoi siostra „Krystyna” i nie ma już kogo ratować.
— Po jaką cholerę siostra tu się pchała? — pytam.
— Mnie jakoś przy panu bezpiecznie.
Zginęło siedmiu milicjantów i dwóch uzbrojonych członków PPR. Jechali z Białowieży, z uroczystości pierwszomajowych.
3 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
11 maja „odwiedziłem” wieś Wiluki, której mieszkańcy w kwietniu ostrzelali mój patrol. W „podziękowaniu” z rozkazu „Łupaszki” wieś spaliłem i kazałem rozstrzelać jednego członka PPR. Ludności dałem czas na opuszczenie wsi.
Wiluki, 11 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Ob. Jakub Berman, członek Biura Politycznego KC PPR:
Zakończył się okres wojny, który dla każdego z nas był związany z ciężkimi wstrząsami, wszystkie nasze nadzieje były związane z tym końcem. Teraz wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, że nie ma wojny, nie ma zmory, która zawisła nad całym światem i która porwała tyle istnień ludzkich, tyle krwi ludzkiej. Wiemy o tym, że wojna bardzo głęboko przeorała stosunki między ludźmi, między narodami, układ sił międzynarodowych, układ sił społecznych w każdym kraju.
Gdybyśmy chcieli w kilku słowach zbilansować wynik tej straszliwej wojny, to niewątpliwie nad wszystkim góruje poczucie prawdziwej radości w sercu każdego, kto czuje się związany z wolnością i demokracją, że ta zmora faszystowska, która zagrażała światu cofnięciem wstecz, została zniszczona. Drogo to kosztowało, opłaciliśmy to życiem milionów najbliższych braci i sióstr, ale mamy to przeświadczenie, że te ofiary nie poszły na marne, mamy przeświadczenie, że wszystkie narody i Naród Polski odrodził się, przystąpił do nowego życia i w tym układzie sił będzie miał oparcie, będzie miał nowe perspektywy rozwoju wszystkich sił twórczych – i to jest najradośniejsze.
Został zniszczony potwór faszystowski, który chciał omotać cały świat, który już wysysał krew z dziesiątków krajów, który chciał się usadowić u nas długo, na dziesiątki i setki lat. Groziła nam czarna noc. I teraz już na oczach wszystkich okowy zostały rozbite.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Jakub Berman, członek Biura Politycznego KC PPR:
Nie uznajemy abstrakcyjnej wolności. Rozwiązujemy zagadnienie wolności na podstawie układu siły, która się w Polsce kształtuje, i która decyduje. Udzielanie wolności słowa bratobójcom byłoby polityką samobójców. A my nie chcemy umierać. Chcemy zwyciężać i zwyciężamy. I w tym nie ma podówjnej buchalterii. Polityka jest jasna i prosta. Wolność prasy, wolność słowa, wolność zgromadzeń dla bardzo szerokiego wachlarza ludzi różnych poglądów politycznych i tych, którzy należą i tych, którzy nie przystąpili, jeżeli ich nie podkopują, jeżeli nie rozbijają podstaw. Taka jest prosta, jasna formułka naszej demokracji.
Dla was, jako pracowników kontroli prasy ważnym jest mieć poczucie granic krytyki, granic dopuszczalnej krytyki, granic jako tego, czego przekroczyć nie wolno, na straży czego stoicie. I gdybyście zapytali o receptę, jak wytyczyć, jak uchwycić, jak mieć magiczne tabelki. Na to odpowiem, że nie ma. Nie ma recepty, nie ma tabelki. To wszystko jest wypisane w sumieniu demokratycznym i naszym wspólnym wysiłkiem będziemy szukali rozwiązania codziennie, co godzina. Wiemy, że to nie jest proste, będziemy popełniali błędy. Jeżeli będzie jasny cel, jeżeli powiemy, że chcemy prasy wolnej, prasy niezależnej, prasy wypowiadającej otwarcie poglądy, ale prasy o czystych intencjach, to wtedy znajdziemy codziennie odpowiedź na to pytanie I będziemy uczyli się codziennie, kontrolując siebie nawzajem.
Wiemy, że cenzor w przeszłości rzadko kiedy cieszył się popularnością, ale wiemy, że bardziej niż kiedykolwiek macie do spełnienia wielkie zadanie i odpowiedzialność.
Życzę wam, żebyście nie zdobyli sławy cenzury dokuczliwej, cenzury uciążliwej, żebyście byli prawdziwym pomocnikiem wolnej, demokratycznej prasy i jednocześnie czujnym strażnikiem demokracji, który wnosi wkłąd do ogólnego zwycięstwa Polski Demokratycznej.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Jeśli znajdzie się taki historyk, który zestawi i oceni wszystkie prowokacje hitleryzmu, to dwie z nich musi postawić na czoło. Podpalenie berlińskiego Reichstagu i wymordowanie około dziesięciu tysięcy oficerów polskich w Katyniu. Bezcelowe byłoby zajmowanie się sprawą, czy rząd emigracyjny i wszyscy kierownicy partii i organizacji współpracujących z tym rządem mogli dać wiarę prowokacyjnemu oskarżeniu Związku Radzieckiego [...]. Uwierzyli w to oskarżenie dlatego, że uwierzyć chcieli.
[...]
Można nawet przypuszczać, że rząd emigracyjny i wysoko postawieni wykonawcy jego zleceń nie stanowili stada bezkrytycznych baranów i skończonych głupców, którzy dali się nabrać na tak grubymi nićmi szytą prowokację hitlerowską. Katyńska prowokacja została tak skwapliwie podchwycona przez cały aparat propagandowy rządu londyńskiego w kraju i na emigracji dlatego, że była doskonałą odskocznią do nowej kampanii oszczerstw przeciwradzieckich. Każde słowo, wypowiedziane na ten temat przez pisma podziemne delegatury AK, NSZ, sanacji, WRN, Stronnictwa Ludowego, endecji i im podobnych, ziało ogniem zemsty i jadem nienawiści do ZSRR. Katyń był przez długi czas codzienną pożywką reakcji, która jak szakal na pobojowisku żerowała na ofiarach hitlerowskiej kaźni.
Warszawa, 7 grudnia
Władysław Gomułka, W walce o demokrację ludową, Warszawa 1947, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Dziś pojechałem do ambulansu, ale przesyłek nie roznosiłem, gdyż jest święto państwowe. Wracając do domu znalazłem się przed mocno udekorowanym magistratem, w tłumie ludzi słuchających przemówienia burmistrza, który jest równocześnie sekretarzem PPR w Zawichoście. Kończył już, ale zorientowałem się, że mówił o walce politycznej w kraju. Dużo o niej w gazetach, a także w poczynaniach niektórych ludzi w mieście – jedni namawiają, aby zapisać się do PPR, drudzy do PSL. Mnie też proponowano. Tym od PSL powiedziałem, że nie jestem rolnikiem, a tym drugim – że do wielu z tych, co już się zapisali, mam sporo zastrzeżeń i wiem, że poszli tam dla interesu. Jedni i drudzy obiecywali płaszcze amerykańskie, ale potem dawało je tylko PSL i to nie wszystkim, gdyż mieli ich mało; w miasteczku było z tego powodu sporo kłótni i wycofywania się z organizacji.
Wygląda na to, iż partie i ich władza są ważniejsze od rządu. Dziwi mnie to. O ile pamiętam, przed wojną było odwrotnie. Ale nie angażuję się w to, gdyż po moich codziennych, męczących wędrówkach trochę odpoczywam, albo idę na ryby czy za drewnem opałowym na wydmy.
Zawichost, 1 maja
Michał Starzyk, Pocztylion, „Karta” nr 13/1994.
Dlaczego na dzień pierwszego maja stosowany był terror i przymus dla biorących udział w pochodzie? Dlaczego kazali nam podpisywać listy obecności? Dlaczego zmuszali nas do brania udziału w pochodzie? Dlaczego gwałtem chcą z nas zrobić PPR-owców?
Radom, 1 maja
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Dzień 3 Maja jeszcze raz wskazuje na charakter wyższych uczelni. Łódź, Kraków, Katowice winny przeprowadzić masówki fabryczne z żądaniem relegowania studentów, którzy brali udział w nielegalnych demonstracjach, zniesienia autonomii uniwersyteckiej. Trzeba pomyśleć nad przygotowaniem ustawy w sprawie stworzenia komisji nadzwyczajnej, która zaprowadzi porządek na uniwersytetach. 3 Maja wykazał, że dojrzała już sprawa do tego, ażeby w tych miejscowościach, gdzie PSL się skompromitowało jako współpracujące z podziemiem, zostało one rozwiązane.
Warszawa, 4 maja
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Odbywało się przedstawienie [...]. Około godziny 20.00 pojawiło się około 25 żołnierzy z tak zwanej Armii Krajowej. Po nawiedzeniu posterunku MO, poczty, weszli na salę [...], wywołali ob. wójta, sołtysa, kierownika ag[encji] pocztowej, milicji, członków PPR oraz urzędników UB. Ostatnich przytrzymali. W tym samym czasie nadjechał samochód z Kościerzyny, przywożąc trzech urzędników UB. Wśród nich znajdował się major rosyjski. Wszystkich również przytrzymano. Samochód z Kościerzyny spalono, a urzędników z UB rozstrzelano. Pięciu zabitych legło u wylotu szosy do Zblewa około p. Karymora. Jeden ciężko ranny trzeciego dnia zmarł.
Stara Kiszewa, 19 maja
Kronika szkoły w Starej Kiszewie udostępniona przez dyr. Ewę Bembnistę, [cyt. za:] Katarzyna Madoń-Mitzner, Zbigniew Gluza, Wokół Wilczych Błot, „Karta” nr 36, 2002.
22 lipca będzie nosić charakter ludowego święta radości i dnia przeglądu osiągnięć. Wyrazi się to z jednej strony w masowych tańcach ludowych na placach i w parkach, w publicznych widowiskach, z drugiej strony w efektownej popularyzacji osiągnięć naszych fabryk, w popularyzacji osiągnięć we wszystkich dziedzinach życia. Postanowiono też, aby: we wszystkich ośrodkach organizować akademie (jeden mówca i duża część artystyczna).
Warszawa, 25 czerwca
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Oto dziewięć niezwykle ciekawych dni, w które nie pisałam. Ponieważ Warszawa była (bo nie byłoby ścisłe mówić „żyła”) pod znakiem kongresu zjednoczenia PPR i PPS (prawdą byłoby: kongres unicestwienia PPS), więc choć byłoby wiele innych rzeczy do zanotowania, mówmy, co się o tym zapamiętało. Dekoracja miasta była w bardzo złym, ordynarnym guście. Gdy się tyle już wydaje pieniędzy, można było się pokusić o trochę piękna i dobrego smaku. Tysiące słupów niebotycznych, z gruba tylko ociosanych i prostacko na skos u góry obciętych, wyglądało koszmarnie. I nie było nadto w żadnej proporcji do mnóstwa wiotkich szmatek, którymi je obwieszono. Czerwone strzępki majtają się na wietrze. Ludzie mówią, że Warszawa na kongres „osłupiała, a potem się zaczerwieniła”.
[...] O 5 po południu 14 grudnia otrzymałam całkiem nieoczekiwanie zaproszenie na Kongres. Po pewnym wahaniu i namyśle postanowiłam pójść. St., który znów leży chory, powiedział – i aż mną to wstrząsnęło, bo mówił prawie ze łkaniem w głosie: „Trzeba, żeby ktoś tam poszedł i przeżył, i zobaczył tragedię ginącego narodu. Przecież to jest nowy sejm grodzieński”. Nie wiem dlaczego, poczułam wtedy w całej sobie jakby gorący protest i odpowiedziałam dosyć ostro: – „Otóż ja nie uważam narodu za ginący i nie uważam, aby to była tragedia narodu ginącego. Gdybym tak myślała, to bym nie poszła. To bym w ogóle nigdzie już nie poszła, tylko skończyłabym z życiem”. Nie mówiliśmy więcej o tym, a ja usiłowałam jeszcze myśleć: „To się odbywa jedna z wielkich przemian, które niosą w sobie rzeczy złe pomieszane z dobrymi – i których bilans nie może jeszcze ani być zrobiony, ani osądzony, jako ujemny albo dodatni. [...]”.
Nazajutrz rano wyszłam. Przed tą ohydną palisadą obwieszoną płatkami cienkiej lichej materii stało ze sto aut najpiękniejszych, zagranicznych – że piękniejsze nie mogłyby stać na zajeździe dawnych hrabiów i książąt. I na tych słupach, i na latarniach wszędzie głośniki, założono ich w naszej okolicy chyba z kilkadziesiąt. Przy wejściu do Politechniki młodzież płci obojga w zgniłozielonych bluzkach i koszulach z przeraźliwie czerwonymi krawatami (Zetempe) sprawdzała zaproszenia i legitymacje. I jak kontrolerki w kinie przeprowadzała gości do przeznaczonych dla nich miejsc. Wbrew oczekiwaniu, goście mieli miejsca w hali na dole (a nie na jednej z czterech piętrowych galerii), tak że mnie żółtowłosa krępa panna zaprowadziła do pierwszego rzędu, ale jakoś własnym przemysłem udało mi się wkręcić głębiej w jakiś czwarty czy piąty rząd.
[...] Kiedy wchodzili na salę dygnitarze, cała sala wstała z rykiem: niech żyje! i z hucznymi oklaskami. Witano w ten sposób kolejno: Żymierskiego, Cyrankiewicza, Minca, Bermana, Spychalskiego, Zambrowskiego [...].
Bierut wszedł nie jak inni głównym wejściem i środkiem sali, ale ukazał się od razu na trybunie przyjęty tzw. żywiołową manifestacją, która trwała kilka minut i zakończyła się gromadnym śpiewem „Międzynarodówki”, odtąd już rozlegającej się co chwila i przy byle okazji. Bierut witał kongres długim przemówieniem, co chwila przerywanym oklaskami i okrzykami. I nie wiem, czy sprawa owacji była nie dość dobrze zorganizowana, czy sala tak spontanicznie niesforna, ale nie tylko kwitowano różne ustępy mowy oklaskami, lecz z głębi sali inicjowano okrzyki, przerywając Bierutowi w pół słowa. Największym entuzjazmem odznaczały się krzyki na cześć Rosji i Stalina, tak że ani na chwilę nie można było stracić uczucia, że się jest już w głębi Rosji. Były nawet wrzaski skandujące: „Sta-lin! Sta-lin!”. A potem: „Bie-rut! Bie-rut!” etc.
Po Bierucie witał Zjazd Żymierski od armii. Jego przemówienie było troszeczkę mniej rosyjskie niż Bieruta. Ośmielił się wspomnieć o tysiącleciu naszej historii.
Powitania kongresu „zlania” trwały długo, gdyż każdy składał przy tym swoje credo polityczne, pilnując, aby nie brakło w nim żadnego słowa obowiązującej liturgii. Zdumiona byłam ilością „partii”, które witały kongres. Okazało się, że jest jeszcze nawet jakieś PSL, że istnieje Stronnictwo Pracy, że trwa jeszcze skupiające „inicjatywę prywatną” Stronnictwo Demokratyczne, w którego imieniu witał Kongres W. Barcikowski. [...]
Po powitaniach zaproponowano skład prezydium w liczbie chyba z siedemdziesięciu osób. Była to najdłużej trwająca propozycja, jaką kiedykolwiek komukolwiek uczyniono. Odczytywanie proponowanych kandydatów trwało chyba z godzinę, gdyż każde nazwisko oklaskiwano.
W końcu nawet nie bardzo było słychać te nazwiska, sala mechanicznie reagowała na każde sutymi oklaskami. Wśród kandydatów do prezydium nie było: Borejszy, Szwalbego, Osóbki-Morawskiego. PPS w ogóle słabo była reprezentowana. Natomiast, owszem, figurował w prezydium Gomułka.
Prezydium składało się z wielkiego ołtarza, podwyższonego, gdzie siedzieli: Bierut, Cyrankiewicz, Berman, Zawadzki, Zambrowski, Spychalski, Rapacki – a z drugiej strony Bieruta: Minc, Radkiewicz i jeszcze jakiś mi nie znany. W dwu niższych kondygnacjach – plebs prezydialny, widać tam było górników (jeden dla okrasy siedział przy głównym stole), robotników, chłopki, nawet w łowickich wełniakach.
Pisarze siedzący przede mną zachowywali się manifestacyjnie aż do histerii. Dobrowolski zainicjował okrzyki na cześć Stalina i Rosji, pierwszy wstawał, klaskał, ostatni siadał, zdawało się, że tylko patrzeć, a też się zleje z ogromnego wzruszenia. Tuwim, który wyglądał jak stary lichwiarz z obrazu nie pamiętam już którego mistrza, również krzyczał i klaskał i wstawał, a prócz tego co chwila wyrzucał w prawo i w lewo zaciśniętą pięść (najohydniejsze pozdrowienie, jakie ludzkość kiedykolwiek spłodziła) pozdrawiając to Greków (skandowano Mar-kosz! Mar-kosz!), to Hiszpanów. Jest wstydem dla pisarza używać tego „salutu”, tego gestu nie tylko nienawiści, ale i brutalności.
Teraz zaczęły się powitania zagraniczne, oczywiście od przedstawiciela partii bolszewików – Ponomarenki. Kiedy wchodził na trybunę, znowu tzw. żywiołowa manifestacja – wszyscy wstali z nieopisanym gwałtem, krzykiem, klaskaniem. Skorzystałam z tego gwałtu i za Wyrzykowskim, który spieszył na okolicznościową audycję radiową, przepchałam się do wyjścia. W progach sali stanęliśmy jeszcze na chwilę i przypatrywałam się Ponomarence na trybunie. Wygląda na Żyda i mówi z wybitnie żydowskim akcentem po rosyjsku. Wychodząc bocznymi drzwiami, zbłądziliśmy i zamiast do głównego wyjścia, zaszliśmy do... bufetu zastawionego kanapkami, winem i piwem. Automatycznie zjedliśmy parę kanapek i wypili po dwie szklaneczki czerwonego wina dalmatyńskiego. Obsługujące nas panny mówiły do nas przez: „towarzyszu” i „towarzyszko”.
Warszawa, 15–21 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Kongres [...] trwał cały tydzień. Setki głośników rozwieszone nad miastem rzadko się odzywały, ale gdy zaczynały huczeć, dudnienie szło nad Warszawą pełne grozy, przypominające tubę szaleńca ze Słonimskiego „Dwu końców świata”.
Frania zapytała mnie przed kongresem: „Proszę pani, o czem oni tam będą radzić? Czy oni uradzą, żeby Ruscy sobie stąd poszli?”. Biegała po mieście przypatrując się, słuchając głośników, wreszcie przyszła z konkluzją: „Oni tam nic dobrego nie uradzili. Na swój własny tyłek bat sobie ukręcił, ten co się tam z nimi zgodził”. Oto vox populi.
Ktoś powiedział: „Zabili Narutowicza, no, więc mają Stalina”. [...] Piłsudski był dla reakcji polskiej za lewicowy, nazywali go bandytą i pomawiali o konszachty z bolszewikami, a więc mają agenta bolszewickiego, Bieruta, na czele rzekomego państwa. Ciągnęli Polskę tak daleko w prawo, aż sznur się urwał i runęła w przepaść lewego ekstremu. Musi teraz tak rosnąć i tak się budować, by ponad krawędzie przepaści wynieść się aż ku niebu. Sięgnąć twórczymi wartościami tam, dokąd nigdy nie sięgała. Wierzę, że wszystko, co się teraz dzieje, nawet najgorsze, wyjdzie w końcu Polsce na dobre.
Warszawa, 15–21 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Jako matka moich synów: Teofila i Kazimierza M. skazanych przez Wojskowy Sąd we Wrocławiu: Teofil na 7 lat a Kazimierz na 6 lat więzienia – zwracam się do Ciebie Obywatelu Prezydencie, abyś raczył ułaskawić moich synów i zwolnić ich z więzienia.
[…]
Ktoś (bo nazwiska nie znam), kto był ścigany przez Władze, przyszedł do mego starszego syna Teofila we Wrocławiu, u którego przypadkowo znalazł się młodszy syn Kazimierz.
I za to, że synowie nie zameldowali o tym, że ten ktoś był u nich, skazani zostali na tak straszne kary.
Jako ich matka zapewniam, że synowie moi zawsze cieszyli się z obecnego ustroju Polski i posiadali dobrą opinię, co poświadczają wszyscy mieszkańcy wsi W. i Gminny Komitet Polskiej Partii Robotniczej w W.
Synowie moi skazani zostali we Wrocławiu w dniu 25 marca 1948 r. i siedzą już z górą rok w więzieniu w Rawiczu.
Wczoraj byłam u nich i stwierdziłam, że bardzo źle wyglądają, bo siedzą w tych murach i nie są zatrudnieni pracą.
Jako matka nieszczęśliwych moich synów, gorąco proszę Cię Obywatelu Prezydencie, któryś dał nam Polskę taką za jaką tęskniliśmy, abyś raczył ulżyć doli moim synom.
Za niepiśmienną F. M. z jej upoważnienia podpisuje się H. W.
Konin, 18 lutego
Krzysztof Szwagrzyk, Listy do Bieruta. Prośby o ułaskawienie z lat 1946–1956, Wrocław 1995.