Jestem od tygodnia we Lwowie. Na nowym mieszkaniu. [...]
Janek [Kasprowicz] został nareszcie mianowany zwyczajnym profesorem. Długo walczyli o to w Wiedniu jego przyjaciele. Przyczyny, które stanęły na przeszkodzie, były finansowej natury [...]. Po prostu zmniejszone były państwowe kredyty w przewidywaniu wojny. Spodziewają się jej w najbliższej przyszłości. I to jakiej wojny: ogólnoeuropejskiej! O tym obecnie dużo mówi się. Atmosfera polityczna Europy jest bardzo zgęszczona. Oczekują w 1913 roku kataklizmu.
Na Bałkanach już zaczęła się zawierucha. Czarnogóra bije się z Turkami.
Lwów, 10 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Byłam na wczorajszej [15 października] inauguracji uniwersyteckiego roku szkolnego. Ceremonia rozpoczyna się zwykłym uroczystym nabożeństwem w kościele Świętego Mikołaja. Biorą w niej udział przedstawiciele duchowieństwa z arcybiskupem na czele, władze, grono profesorów w komplecie, w urzędowych togach, oraz liczne zastępy młodzieży i zaproszonych gości.
Rektor wygłasza przemówienie, następnie któryś z profesorów ma wykład. W tym roku kolej wypadła na Janka.
Temat, wybrany przez niego, był mało znany: „Pieśń o żubrze, poemat renesansowego autora Hussowiana, napisany po łacinie, i powinowactwo jego z Panem Tadeuszem”. [...]
W długiej czarnej todze i czarnym aksamitnym berecie wyglądał jak gdyby dopiero co zeszedł ze starego portretu. Byłam podwójnie z niego dumna — jako z człowieka, który potrafi wszystko.
Lwów, 16 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Boże, Boże! Więc naprawdę wybuchła wojna europejska!
Szaleństwo? Tak. Dla psychiki współczesnego człowieka niezrozumiałe. A jednak w głębi świadomości nie możemy nie widzieć w nim wielkiej, tragicznej konieczności.
Mówią już o wzięciu Warszawy przez Niemców, o rozbiciu całej floty bałtyckiej... Co się stało w takim razie z mężem mojej siostry? Jest starszym oficerem artyleryjskim na jednym ze statków tej floty.
Mama ma uniemożliwiony powrót do Rosji. Granica jest zamknięta. Martwi się, że zmuszona jest przetrwać te straszne chwile w kraju nieprzyjacielskim.
Dzisiaj odprowadziliśmy rekrutów na stację kolejową. [...] W tych dniach odprowadziliśmy drużyny strzelców. Wszyscy młodzi chłopcy od szesnastu do dwudziestu lat. Maszerowali z zapałem walczyć za ojczyznę. Pociąg powoli ruszył ze stacji, strzelcy zaintonowali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Na dworcu powstał płacz i lament. Dawno już tak nie płakałam. Ale co dziwniejsze, że także i mama, która była z nami na dworcu, uległa ogólnemu wzruszeniu i z płaczem żegnała odjeżdżających chłopców jak swe własne dzieci.
Przeżywamy rzeczywiście tragiczne i wielkie chwile.
Teraz albo nigdy! Polska musi dać znak, że żyje, aby historia nie przemilczała faktu istnienia jej w chwili, gdy będzie się zmieniała karta Europy. Chodzi o szczęśliwy wybór sojusznika: z kim trzymać, przeciw komu walczyć? A jednak nikt w Polsce nie może przecież opowiedzieć się po stronie Rosji.
Do tego doprowadziła okrutna i krótkowzroczna polityka naszego rządu. Każdy Polak w głębi duszy sympatyzuje z Rosjaninem. Niemcy są nam obcy. Ale wy nie rozumiecie, raczej nie rozumieliście — bo teraz już za późno — własnych swoich interesów. Staraliście się nas zniszczyć. Teraz będziecie zmuszeni do zbierania plonu tego, coście posiali.
Żywiołowe hasło walki z Rosją przekroczyło w Polsce granice zwykłego antagonizmu narodowego, nienawiści ciemiężonego do ciemiężyciela. Urasta do ogólnej potrzeby zgniecenia ciemnych elementów reakcji i zła. W tym dążeniu wielu Rosjan podałoby rękę Polakom.
Poronin, 7 sierpnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Wypadki rozwijają się z błyskawiczną szybkością. Niemcy biją Francuzów. Prawie cała Belgia zajęta. Idą na Paryż. [...]
Na froncie wschodnim Austriacy wzięli Lublin i Radom. Po zwycięstwie pod Kraśnikiem posuwają się ku Warszawie.
Rosjanie nacierają ze wschodniej Galicji. Lada dzień spodziewają się zajęcia Lwowa. Panuje tam panika, nadciągają tłumy uciekających z prowincji.
Boże mój, jakie groźne i równocześnie porywające przeżywamy czasy.
Od dzieciństwa nienawidziłam wojny, ale tę wojnę przyjmuję jako wspaniałą i nieuniknioną konieczność. Mówią, że wojna wydobywa zwierzę z człowieka, ale rodzi także bohatera! Człowiek przestaje być egoistą. Odczuwa potrzebę stania się cząstką zbiorowego wysiłku. Społeczeństwo organizuje się samorzutnie.
Nawet u nas w Poroninie utworzył się komitet pomocy walczącym, pod przewodnictwem Janka. Zebrano w krótkim czasie osiemset koron, wiele bielizny i ciepłego ubrania. Otwarto również kursy samarytańskie, na które chodzę ze starszą z dziewczynek.
Szyjemy bieliznę dla żołnierzy. Mama gorliwie mi dopomaga. Przykrawając parę kalesonów, westchnęła dobrotliwie:
— I kto by to kiedy pomyślał, że ja, rosyjska generałowa, będę szyła gacie dla austriackich żołnierzy. Żeby to było przynajmniej dla oficerów!...
Pragnęłabym być bliżej wypadków, chociażby we Lwowie, aby mieć możność przeżywać ich napięcie nerwowe.
Tworzą się dwa legiony: zachodni w Krakowie i wschodni we Lwowie.
Niemcy, Austria, Rosja wydają na przemian manifesty pełne obietnic. Lecz Polacy uśmiechają się niedowierzająco i gorzko. Znają wartość obietnic. Ubrały się wilki w owcze skóry... A przecież wszyscy w Polsce bez wyjątku wierzą i odczuwają powiew zbliżającej się przyszłości.
Mają w pamięci słowa wieszcza, który modlił się o powszechną wojnę ludów, mającą dać Polsce wolność.
Poronin, 31 sierpnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Żyjemy w trwodze, w oczekiwaniu nowych wydarzeń. Postanowiliśmy nie ruszać się z Poronina, bez względu na to, co nas tutaj czeka. Bo i gdzież jechać? Z Zakopanego wyjechało znowu bardzo dużo ludzi w ostatnich dniach. Dolatuje nas daleki huk armat, słychać go doskonale z Galicowej Grapy nad Poroninem. Gdzieś tam, coraz bliżej od nas, toczy się bitwa (Pod Limanową)...
Janek chodzi nadal na swoje samotne spacery. [...]
Od dawna nie pisze już nic.
— Chodzę i wciąż myślę o jednym: o Polsce. Potrafiłbym wyrzec się wszystkiego... ciebie... dzieci... niech tylko będzie Polska...
Rozumiem go tak dobrze, rozumiem wszystkich Polaków, którzy patrzą w przyszłość z trwogą i lękiem — i muszą czekać, czekać końca wojny...
Poronin, 27 listopada
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Kończą się święta Bożego Narodzenia. Kto by pomyślał, że spędzimy je w górach. Pozostaną mi w pamięci: zaśnieżone pola, wioska i smukła, srebrzysta choinka śród złocistych, drewnianych ścian naszego domu. Ruch świąteczny był u nas, jak zwykle, wielki. [...]
Na kilka dni przed świętami przyszła „młodym ludziom” (tak nazywamy Janka i jego przyjaciół) do głowy dowcipna myśl urządzenia w Poroninie jakiegoś przyjemnego lokalu dla koleżeńskich zebrań. W nowej restauracji u Kupca znalazła się na dole odpowiednia izba: podłużny, dosyć obszerny pokój o bielonych ścianach. Jarocki zabrał się energicznie do roboty i zmienił pokój w ciągu trzech dni nie do poznania. Na głównej ścianie namalował barczystą, mocną postać mężczyzny. Nietrudno było rozpoznać w niej Janka, siedzącego na tronie. U stóp jego leży korona, prawa ręka ledwie trzyma wypadające z niej berło. U stóp tronu stoi flaszka zamrożonego szampana.
Janek ułożył odpowiednie do tego wiersze i nakreślił je tuż na ścianie z uroczystym podpisem: „Marchołt — Rex”.
Reszta ścian, framugi okien i drzwi oraz sufit zostały także pięknie i wzorzyście pomalowane. Całość robi wrażenie barwne i wesołe. Janek i brat Jarockiego pilnie i z zapałem pomagali mu w robocie, wykonując drugorzędne czynności malarskie. Gospoda otrzymała miano gospody „Pod Marchołtem”...
Poronin, przed 24 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nowy rok. Jeden z tych, które będą ogniem i krwią zapisane w dziejach ludzkości. Nikt nie myśli o pojedynczych życiach, kiedy ważą się losy narodów. Czy można zastanawiać się nad własnym losem, gdy giną tysiące, setki tysięcy, bez słowa, bez pytania...
Zmęczenie i przygnębienie są coraz bardziej widoczne. Kiedy się to skończy nareszcie? Nikt na to nie odpowiada. Wojna trwa już sześć miesięcy, obie strony walczą z jednakim uporem i zaciętością.
Poronin, 5 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Pierwsze słowa, z którymi Janek zwrócił się do mnie wczoraj [17 lutego] po powrocie do domu, były:
— Jestem znowu pełen nowych motywów, które wejdą do „Księgi ubogich”.
— Czy potrafisz napisać i wyzyskać wszystkie? Czy nie wymknie ci się połowa? — zapytałam.
— Zostanie to, co powinno zostać, co jest żywotne — reszty mi nie żal... Ach, nie znacie mnie, nie znacie psychologii prawdziwej twórczości... Nawet ty mnie nie znasz... Człowiek chodzi i chodzi, trwoni czas u Karpowicza, gra w karty, a jednak wszystko w nim żyje i przetwarza się. Twórczość to jest nieustanne spalanie się... Nie może jednocześnie nie niszczyć tworzącego...
Twórczość... oto piszę, a tymczasem może nie będzie Polski! Cały sens życia kryje się teraz dla mnie w jednym słowie: Polska! Nikt nie może wyobrazić sobie, jak całkowicie, jak głęboko tym żyję... Nie lubię o tym mówić... Tłumaczę Eurypidesa, właściwie piszę nawet, głównie dlatego, by pokazać, że Polska jeszcze żyje. Zbieram w całość pracę swego życia, aby żyła w niej dusza Polski. I nieraz wierzę, że to przyczyni się do jej przyszłego odrodzenia... P o l s k a... słowo to brzmi dla mnie jak tajemnica, jak wielki symbol...
Poronin, 18 lutego
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Lwów jest znów w rękach niemieckich, wbrew naszym przypuszczeniom. Jestem przekonana, że w tej niezwykłej wojnie, która będzie żyła w pamięci wielu pokoleń, nie będzie zwycięzców ani zwyciężonych. Na gruzach i na morzu krwi wyrośnie nowa cywilizacja, dla której słowa: „zwycięzca” i „zwyciężony” zatracą swoje dawne znaczenie, która zrozumie, że najwyższym prawem rządzącym jest prawo życia. Ta nowa cywilizacja stworzy przyszłą samodzielną Polskę. Wierzę w to głęboko.
Poronin, 24 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Coraz częściej słyszy się o tym, że wojna może przeciągnąć się jeszcze dwa lata, może nawet dłużej. Jeszcze drugi rok takich walk, a ludzie, biorący w niej udział, zamienią się w maszyny. Wojna, która ciągnie się lata całe, przestaje być wyrazem poświęcenia, woli, porywu — staje się mechaniczną czynnością, ślepym i okrutnym posłuszeństwem.
Atmosfera, w której żyjemy my, ludzie odsunięci od walk, staje się teraz coraz bardziej jałowa, pozbawiona wszelkich głębszych zainteresowań.
Z trudem poznajemy siebie samych, przyjaciół, znajomych. Przechodzą obok nas jak chłodne cienie, nie mogą zagrzać nikogo, ani nawet podtrzymać ciepła własnej krwi.
Lwów, 10 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nowy rok. Spotkaliśmy go w licznym towarzystwie. Było gwarno, niby wesoło, lecz w gruncie rzeczy każdy starał się coś w sobie zagłuszyć, śmiał się, żeby nie płakać.
Jakoś beznadziejnie zapowiada się ten rok. Nikt nie przewiduje niczego, o niczym nie wie, boi się wszystkiego.
Janek o północy wypowiedział kilka gorących życzeń, kończąc słowami: „Niech żyje Polska”.
Lwów, 1 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Wojna stała się już składową częścią życia, zrosła się z nim tak bardzo, że wielu ludzi zapewne nie wyobraża już sobie, jakie to będzie życie bez niej. Brzmi to jak paradoks, lecz jestem pewna, że będziemy zaskoczeni „wybuchem pokoju”.
Lwów, 26 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Spokojnie idziemy spać, spokojnie wstajemy, gdy tymczasem w odległości osiemdziesięciu kilometrów od nas, wzdłuż całego wschodniego frontu toczą się od kilku dni nowe ciężkie walki. Znowu w strasznych mękach giną dziesiątki tysięcy ludzi na próżno, bo nie wierzę, aby Rosjanom udało się na nowo zdobyć Lwów. Do Lwowa dochodzą odgłosy tych walk. Słychać daleki huk armatni.
Lwów, 9 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Sytuacja jest bardzo nieokreślona i trwożna. Rosjanie przerwali front. Nastąpiła gwałtowna ewakuacja Brodów, Stanisławowa, Kołomyi. Lwów przygotowuje się także na wszelkie ewentualności. Dużo ludzi wyjeżdża. My zostajemy. Janek uważa, że obowiązkiem profesorów uniwersytetu jest pozostać na stanowiskach. Opowiadają o strasznych stratach rosyjskich wojsk, o morzu przelanej krwi, nie wystarcza rąk do grzebania trupów.
Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością i nadzieją śledziła mama ten zwycięski marsz Rosjan na Lwów. Obejmowała mnie już pewnie w myślach... A ja? Uczucia moje w ciągu kilku tych dni, gdy groziło miastu powtórne zajęcie, nie były zbyt jasne i proste. Janek oznajmił kategorycznie, że noga rosyjskiego oficera nie postanie w jego domu. [...]
Rozumiem Janka doskonale: mając żonę Rosjankę, musi z większą stanowczością od innych zaznaczyć swój stosunek do gnębicieli swego narodu.
Lwów, 17 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Poszłam dzisiaj przejść się, jak często robię po obiedzie. Miejski park za naszym domem łączy się bezpośrednio z okolicznymi polami. Lubię te strony. Malowniczą ścieżką można przejść tędy na małą stacyjkę kolejową. Zatrzymują się koło niej wszystkie pociągi idące na front, w stronę Stanisławowa, zajętego przez Rosjan od miesiąca. Z gorączkową ciekawością przyglądam się nieskończonym sznurom wagonów, naładowanych materiałem wojennym: samochodami, wozami sanitarnymi, skrzynkami z amunicją i ciężką artylerią. Za nimi wagony z żołnierzami, przeważnie niemieckimi. Wywijają czapkami. Odpowiadam ruchem ręki — jadą przecież na śmierć. [...]
Dzisiaj było bardzo dużo tych pociągów. W jednym z nich, stojącym naprzeciw mnie na głównym torze, zatrzymały mój wzrok dwa niezwykłe wagony: były pozamykane ze wszystkich stron jak ruchome więzienia, z małymi zakratowanymi oknami u góry. Przez kraty ujrzałam kilka młodych, bladych twarzy: rosyjscy jeńcy, może z wczorajszej bitwy.
Lwów, 7 września
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Manifestacje głodowe we Lwowie. Po raz pierwszy. W Berlinie, Wiedniu, Monachium zdarzają się już od dawna. Tłum kobiet i wyrostków, uzbrojonych w kamienie i kije, powybijał na ratuszu wszystkie szyby, krzycząc: „Dajcie nam chleba lub oddajcie naszych mężów i ojców!”. [...] We Lwowie zaczynamy coraz bardziej odczuwać braki, do których w Niemczech zdążyli się od dawna przyzwyczaić, brak najniezbędniejszych rzeczy: chleba, cukru, soli, nawet kartofli. Ludzie wystają godzinami przed drzwiami sklepów, by dostać na kartki swoją przepisaną rację. [...] Niemcy wywożą codziennie ze zrujnowanej Galicji całe wagony zapasów.
Lwów, 27 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Austria i Niemcy wydały piątego listopada manifest do Polski, w którym przyznają Królestwu samodzielność, z rządem konstytucyjnym i królem polskim na czele (królem dynastii niemieckiej). Austria zachowuje Galicję, nadaje jej tylko szerszą autonomię. O Wielkopolsce w manifeście nie ma ani słowa.
Polacy zdają sobie doskonale sprawę, że Niemcy zdobyły się na ten krok tylko dlatego, że mogą wyciągnąć z niego korzyść dla siebie. Zresztą nie ukrywają nawet swoich zamiarów: stworzenia nowych kadr wojskowych w Królestwie, żeby wzmocnić świeżymi siłami swoją topniejącą armię. Rzucają Polakom hasło: „Razem z Zachodem, z centralną Europą, przeciw Wschodowi — Rosji!”.
Wszystkie miasta Królestwa i Galicji obchodzą uroczyście ten „historyczny” dzień. Miasto jest udekorowane i oświetlone. Zamiast jednak radości czuje się raczej niepewność, zdumienie, rozlegają się trwożne pytania: Co będzie? Czy wyjdzie to na korzyść narodowi? Niektórzy uważają, że wszystkie manifestacje i oznaki radości są przedwczesne i zbyteczne i że nastąpią po nich jeszcze cięższe rozczarowania.
Lwów, 10 listopada
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Święta Bożego Narodzenia... Już trzecie „wojenne” święta i czyż ostatnie? Życie upodabnia się coraz bardziej do snu. Jest w nim jakaś szara, jednostajna widmowość. Dzień upływa niby to normalnie, wszystko odbywa się jak zwykle — choinka, goście, nawet ciasta świąteczne, chociaż tak trudno jest o mąkę. Zauważyłam, że nigdy przedtem ludzie nie dbali w takim stopniu o porządek i ład w domu jak teraz — jak gdyby ten porządek i równowagę domową chcieli przeciwstawić chaosowi panującemu na świecie.
Lwów, 28 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nie ziściło się dotąd moje marzenie o szerszej pracy społecznej. Staram się pracować, gdzie się da, w sposób jedynie mi dostępny, więc szyję dla Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem wszystko, co mi przysyłają: koszulki, sukienki, fartuszki — całymi tuzinami. Wprawiłam się tak bardzo, że szyję nie gorzej od fachowej bieliźniarki. Lecz czuję, że żadna robota moich sił nie wyczerpuje, jakbym chciała...
Lwów, 9 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Chcę krzyknąć: w i w a t! W Rosji przewrót! Nie nazywam go rewolucją, gdyż dokonał się bez przelewu krwi, błyskawicznie! Z zadziwiającą śmiałością, logiką i opanowaniem. Dzisiaj przyszłą wiadomość o abdykacji cara.
Wiadomości o Rosji przelewają się jak wzburzony, chaotyczny potok. Lecz można już teraz skonstatować, że przewrót ma charakter patriotyczny, że przedstawia się zakusom sfer reakcyjnych, które chciały przy pomocy intryg i tajnych układów doprowadzić Rosję do zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami. Myślę jednakowoż o Rosji ze strachem i trwogą.
Lwów, 18 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Żyjemy jak na wulkanie. Miasto wciąż jest ostrzeliwane.
Od paru dni żyjemy bez wody i bez elektryczności. Ukraińcy w okolicach Lwowa popsuli rury wodociągowe. Wodę trzeba nosić ze studni. Elektrownia unieruchomiona, aby nie stała się celem pocisków wroga. Dostać nafty jest prawie nieprawdopodobieństwem. Siedzimy przy świecach. Ciemność nie sprzyja podtrzymaniu energii i dobrego humoru. Całe szczęście, że kolej — jedyna nić, która nas łączy z resztą świata — funkcjonuje dość sprawnie.
Lwów, 3 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Codziennie ostrzeliwują miasto. Kiedyś kanonada trwała cały dzień i całą noc. Wszędzie rozsypane cegły i zbite szkło. Wspominamy ten dzień ze zgrozą jako „piekielny”. Na jednej z sąsiednich ulic, po której co dnia chodzimy, granat zabił dwie dziewczynki i kobietę. Liczba rannych znaczna.
Wychodzimy rano z domu pewni, że będziemy wracać przy gwiździe lecących na miasto pocisków. Ukraińcy strzelają przeważnie w południe, kiedy na ulicach panuje największy ruch.
Lwów, 9 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
To, co obserwujemy, nie rokuje nic pocieszającego. Żądza wzbogacenia się, pieniądz ogarnęły wszystkie warstwy od najniższych do najwyższych. Stała się powodem narodzin nieznanego dotąd typu — paskarza. Rozprzestrzenia się jak epidemia. Paskarze bywają najróżnorodniejsi: mali, średni i wielcy. Spotyka się między nimi osoby nawet tytułowane. Wczorajszy żebrak dzisiaj obraca milionami. Tak zwana inteligencja uprawia to rzemiosło niby od niechcenia, w małym kółku znajomych. Nie zmienia to postaci rzeczy. Kupuje się na przykład u przyjaciela spodnie lub coś innego. Te spodnie lub to coś innego leżą u nowego posiadacza tak długo, dopóki ceny nie pójdą w górę. Na zwyżkę podczas wojny można liczyć na pewno — wtedy sprzedaje się je z pewnym zarobkiem drugiemu przyjacielowi.
Poronin, 15 września
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Targi Wschodnie udały się znakomicie. Ten pierwszy popis polskiego przemysłu był dla wszystkich radosną niespodzianką. Po tylu latach wojny i zniszczenia taka żywotność i rozmach. Z ciekawością przyglądałyśmy się gorączkowemu pośpiechowi ostatnich przygotowań.
Trudno było uwierzyć, że jesteśmy w cichym, spokojnym Lwowie. Powozy, samochody, wozy ciężarowe, tłumy krzyczących, uwijających się robotników. Pracowało ich tam przeszło dziesięć tysięcy. Tempo iście amerykańskie.
Dostałyśmy zupełnie niespodziewanie bardzo wygodne miejsce w jednym z pawilonów. Bardzo malowniczy był nasz kącik. Zawieszony całymi barwnymi, mieniącymi się jedwabiami, powiewnymi gazami — wyglądał jak mały harem. Sprzedałyśmy więcej niż połowę batików. Mamy nadzieję, że dostaniemy wkrótce zamówienia.
Lwów, 5 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
[...] mam wrażenie, że zaczynam życie na nowo. Niestety, płynie ono szaro i jednostajnie. Człowiek powojenny zrobił się za mało wymagający. Nauczył się odmawiać sobie wszystkiego, co stanowiło pokarm dla ducha: dobrej książki, koncertów, teatru, podróży. Cały zarobek idzie teraz na chleb. Drożyzna rośnie z zawrotną szybkością, pomimo trzech lat doskonałych urodzajów i rozwoju krajowego przemysłu.
Lwów, 14 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Było to podczas otwarcia jesiennej wystawy obrazów. Dziwnym trafem byłam wówczas na sali, gdzie się dokonał mord, stałam nawet o parę kroków od Prezydenta. Przed chwilą razem z przyjaciółką przyglądałyśmy się jemu uważnie. Tłumiłam trochę przesadny zapał Loli żartami, że ma z lekka wyrudziały paltot i że spodnie jego nie są idealnie zaprasowane. Szłyśmy tuż za nim. Zaczęłam właśnie oglądać obrazy, przed którymi Prezydent dopiero co przechodził w towarzystwie dwóch panów z Zachęty. I nagle... trzy prędkie, następujące jeden po drugim strzały. Chwila straszliwego popłochu, kilka osób rzuca się ku drzwiom [...] i nagle popłoch ustępuje miejsca ponuremu przerażeniu wobec dokonanej zbrodni. Kobiety dostają spazmów. Jakiś siwowłosy pan płacze. Ktoś wykrzykuje nieskoordynowane wyrazy.
[...]
Wszyscy odruchowo cofnęli się ku ścianom, jedynie po środku został leżący człowiek z otwartym skrwawionym gorsem. Potem przeniesiono go sztywnego i nieruchomego na kanapę. Zdaje się, że już wtedy nie żył. Jedna z kul trafiła w samo serce. Publiczność wyprowadzono do przyległej sali, gdzie trzymano nas przez parę godzin. Z gmachu Zachęty nie wypuszczano i nie wpuszczano nikogo prócz przedstawicieli rządu i policji, wezwanych telefonicznie na miejsce wypadku. W hallu ogólne wzburzenie długo nie ustawało. Słychać było poszczególne okrzyki:
— Kto to zrobił?... Kto sprawcą mordu?... Eligiusz Niewiadomski?
Dziwili się wszyscy, że właśnie malarz... artysta dokonał tego czynu. [...]
Po jakiejś godzinie wyniesiono na noszach ciało, pokryte sztandarem narodowym. Przez okna widziałam plac przed Zachętą, czarny od zebranych tłumów.
Warszawa, 16 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
W Zakopanem odbywały się Zawody Międzynarodowe. Można było spotkać tam pół Warszawy. Cały świat artystyczny i sportowy.
Pogoda była cudowna. Jechaliśmy dziesięć kilometrów saneczkami. Tysiące ludzi, morze końskich głów. Potem ten szalony skok narciarzy w powietrzu, wysoko nad ziemią!
Resztę dnia spędziliśmy w licznym towarzystwie: Makuszyński, Szymanowski, Rita Sachetto, kilku krytyków, rzeźbiarzy, malarzy.
Zakopane, 21 lutego
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.