Dopiero teraz, gdy Go już nie ma, można powiedzieć to, czego nie wypadało powiedzieć, póki żył, by nie wyglądało to na pochlebstwo: Jerzy Giedroyc był w XX wieku najwybitniejszym – obok Józefa Piłsudskiego – polskim mężem stanu. Był nim, chociaż od 1939 roku nie sprawował funkcji publicznych i działał wyłącznie na własną odpowiedzialność. Ale podobnie było po powstaniu listopadowym z księciem Adamem Czartoryskim, którego portret wisiał w gabinecie Redaktora, dyskretnie, w kącie nad kaloryferem.
Polityk pozbawiony własnego państwa ma do dyspozycji tylko słowo. Giedroyc wierzył w potęgę słowa i walczył słowem przez pół wieku o Polskę niepodległą i demokratyczną, a gdy ta wojna została wygrana, walczył słowem o nadanie polityce polskiej właściwego, Jego zdaniem, kierunku. I zdołał wielokrotnie wywrzeć wpływ na bieg wydarzeń, gdyż miał własną wizję Polski, która pozwalała Mu nie tracić z oczu celów, jakie uważał za najważniejsze, dostosowując zarazem środki do zmiennych okoliczności.
Jak nikt inny był Giedroyc ucieleśnieniem ciągłości polskiej historii w wieku XX. Uosabiał więź z Polską międzywojenną, z tym, co było najlepszego w jej polityce i jej kulturze. Uosabiał, co więcej, więź z całą tradycją polską sięgającą korzeniami głęboko w wiek XIX. A zarazem z zadziwiającą niekiedy przenikliwością widział problemy, jakie niesie wiek XXI.
Wychowanek romantyków, Giedroyc wierzył w siłę woli i triumf ducha nad ciałem. Wierzył w to tak mocno, że zdawało się, iż odniesie triumf nad chorobą i starością. Umarł. Rola, jaką odgrywał na polskiej scenie politycznej, pozostaje bez obsady. Ale dla mnie, obok Giedroycia, postaci historycznej, był Redaktor, z którym miałem zaszczyt pracować ponad 20 lat i który stał się częścią mego życia osobistego - jednym z najbliższych. Nikt Go nie zastąpi.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.