Przez czwartek i piątek przekrzykiwały się chóry pogłosek, piętrzyły się apokaliptyczne wizje. Dwa miliony chłopstwa nadciągnie z wozami i końmi do Warszawy, stratuje miasto, poniszczy ogrody, złupi sklepy... Dwa miliony będą spać pokotem w sieniach, zostawią po sobie choroby, łajno i trupy, co najmniej pięć tysięcy zginie, uduszone, porażone, zmiażdżone... [...]
W [...] piątek wieczór, wyszedłem na miasto, żeby się przyjrzeć temu, co się naprawdę w nim dzieje. [...] Idąc, napotykałem coraz częściej znajomych z widzenia, których nazwisk nie mogłem sobie odtworzyć, i dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie są znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami.
Właśnie, co mnie najsilniej pociągnęło, to był rodzinny nastrój ulicy. Inny sposób chodzenia, zmieniony skład i rytm. W tej ogromnej ilości nie czuło się naporu, tłum z wolna falował, ludzie szli, nie potrącając się, ustępowano sobie w przejściu. [...] Przyszli obejrzeć miejsca, które odwiedzi Papież. I obejrzeli siebie. Wielotysięczny tłum zobaczył siebie, utwierdził się w poczuciu własnej obecności. Tłum z dziećmi, z babciami, z lodami i psami, nie kierowany z zewnątrz, letni, barwny tłum przyszedł ze wszystkich dzielnic tylko dlatego, że chciał być tutaj. [...] Przyszli tu obejrzeć miasto w przeddzień wizyty Papieża, nie myśląc o niczym innym i nie uświadamiając sobie, że swoim przybyciem przeprowadzili dowód własnego istnienia.
Warszawa, 1 czerwca
Kazimierz Brandys, Miesiące 1978–1981, Warszawa 1997, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.