Rano o dziewiątej wyjechałam do „mojej” fabryki.
[...] Jakoż zobaczyłam dyrektora Kotowicza, który tym razem przywitał mnie bardzo uprzejmie [...] Zaczęliśmy obchodzić hale. [...) Kotowicz pokazał mi frezarki i inne obrabiarki. Potem pokazał mi w innej hali wyprodukowany już w tej fabryce wielki kocioł do centralnego ogrzewania. Między dwiema płaszczyznami żelaznymi takiego kotła kładzie się grubą warstwę azbestu, umocowaną jeszcze za pomocą specjalnej siatki. To żeby ciepło nie promieniowało na zewnątrz, lecz całe szło w rury. Potem opowiadał mi o projektach radiatorów rozbudowy i unowocześnienia fabryki. „Na razie, pani widzi, to jest istna graciarnia. Pracujemy starymi metodami i nie możemy nawet wyspecjalizować należycie robotników. Prawie wszyscy używani są raz do takiej, to znów do innej roboty, zależnie od tego, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze”. Powiedziałam, że chciałabym się zapoznać z systemem płac, gdyż robotnicy mówią, że wszystko byłoby dobrze, tylko że płace są za niskie. „Ach, proszę was – odpowiedział – to mało „za niskie”. Płace są nędzne. A i w ogóle świadczenia socjalne żadne, bezpieczeństwo pracy nie zapewnione, widzicie, w jakich prymitywnych warunkach ci ludzie pracują. To właśnie jest wielką naszą troską, ale musimy temu zaradzić. W 1952 roku fabryka będzie już pracowała i zatrudniała na całkiem innych warunkach”.
Przed pożegnaniem się z nim zapytałam jeszcze o straż przemysłową, nadmieniając, że jeden z nich indagował mnie dziś, po co tu chodzę. „No tak, oni mają prawo was legitymować. Pokazujcie im tę przepustkę z Ministerstwa”. –„Z jakich elementów rekrutują się ci ludzie?” – „Przeważnie to są byli żołnierze”. – „Komu podlegają?” – „Tu na fabryce, to mnie. Ale organizacyjnie to należą do KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli wojska UB). Na razie nie mają jeszcze mundurów, ale będą je mieli”. Jak tylko rozstałam się z dyrektorem, zaczepił mnie jeden z owych strażników. Pokazałam mu przepustkę. Czytał ją bardzo długo z nieporadnością półanalfabety. „Przepustka jest ważna tylko do końca tego miesiąca” – rzekł wreszcie. – „Nie, jest ważna do końca czerwca” – i pokazałam mu datę na świstku. Pogodził się z tym wreszcie i puścił mnie dalej.
Podeszłam do dwu robotników, którzy na „oprawę” (podwozie) małego parowozu kolejki dojazdowej zakładali uszczelnienie do cylindra tłoczącego parę i poruszającego koła. Zobaczyłam więc, jak się uszczelnia taki cylinder. Pracowali z rozwagą, spokojem i powolnością ludzi nie chwyconych jeszcze w zawrotne tempo nowoczesnej mechanizacji. Jeden z nich, młody chłopak, blondyn, dość milczący, skończył kurs „przysposobienia przemysłowego”. Drugi, rumiany, krągłolicy, o dobrotliwym uśmiechu, pracował tu jeszcze za Niemców. Nazywa się Stanisław Ociepa. [...]
Przed wyjściem z fabryki wstąpiłam jeszcze do dziewcząt z magazynu. Przywitały mnie grzecznie, ale i one rozmawiały dziś jakoś opornie. Spytałam jedną z nich (tłustą blondynę w spódnicy), co one robią po pracy? Czy chodzą na jakie zabawy, do kina, do teatru? Odpowiedziały obie razem. „Skąd? Za co byśmy się bawiły? Z takimi zarobkami? Zresztą po robocie człowiek taki już jest zmęczony...” Wyciągnęłam je jednak na rozmowę o filmach. Ta w kombinezonie była raczej milcząca, ale blondyna po damsku opowiadała. Okazało się, że zna dużo filmów i wszystkie filmy polskie. „Dom na pustkowiu” – taki sobie, tylko ta Basia dobrze gra. „Skarb” to tam nic takiego w tym nie było. Podobała jej się „Ulica Graniczna”. „Tak, to tak się wszystko przeżywało, jak tam pokazali”. „Zakazane piosenki” podobały się, bo napiętnowano w nich „te panienki, co to z Niemcami chodziły”. Z rosyjskich filmów podobała jej się tylko „Pieśń tajgi”. Ale w ogóle najlepiej ze wszystkich filmów podobały jej się: „Pustelnia Parmeńska” i „Dzwonnik z Notre Dame”. „Ja lubię filmy miłosne – orzekła. – Miłosne i tragiczne”. Voila!
Warszawa, 22 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.