Spieszno mi podzielić się z Drogim Panem wrażeniami wczorajszego wieczora. Udał się wspaniale; na całej linii powodzenie. Ciżba ludzi była taka, że ściany zdawała się rozsadzać, w pokojach do głównej sali przylegających mnóstwo osób stało na krzesłach i stołach, przez drzwi otwarte patrząc i słuchając. Wiele rodzin obywatelskich ze wsi przybyło, Rosjan znowu było sporo, gromadnie najrozmaitszego wieku i gatunku. Członkowie zarządu uwijali się, jak muchy w ukropie, porządku strzegąc i do przekonania przychodząc, że za wielu ludziom wejść pozwolili. Już zaraz przy moim czytaniu, a raczej mówieniu temperatura powietrza i psychiki publicznej dosięgnęła tak wysokiego stopnia, że było uczucie jakiegoś palenia się, płonięcia. [...] Końcowy chór deklamacyjny „O, święta ziemia polska”, wybornie powiedziany, wrażenie czynił silnego akordu kończącego symfonię różnych, pojedynczych dźwięków. Nikt tu dotąd nie słyszał chóralnej deklamacji; jest to nowość od bardzo niedawna wprowadzona w teatrach wielkomiejskich; no i maleńkie Grodno ją miało! [...] Wróciłam do domu po 12-tej, tak zmęczona, że ledwie zdołałam zdjąć z siebie szaty godowe (z żubrem), po czym aż do białego ranka – na laurach – nie spałam. I teraz czuję jeszcze ogromne zmęczenie, ale razem i wielkie zadowolenie, że serc ludzkich najmniej trzysta żywo zabiło dla rzeczy wielkich. I w tym jest jeszcze pewna radość, że jednak myśmy dziwnie zdolnym, żywotnym narodem. Po kilkudziesięciu latach najsroższej niewoli i jeszcze w niewoli, po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej mieścinie, znajduje się tyle osób, aby taką poważną i piękną rzecz umieć wykonać, i tyle innych, aby jej ze wzruszeniem, z zachwytem, z wdzięcznością wysłuchać. Nie, chyba nie zginiemy! „Chór” wciąż śpiewa i naród na śpiew jego szeroko duszę otwiera.
Grodno, zabór rosyjski, 28 grudnia 1908/10 stycznia 1909
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Sprowadzenie prochów Słowackiego. Urządzono to imponująco. Okręt sunący Wisłą. Trumna w purpurze wysoko nad tłumami, wspaniała dekoracja miasta. Niezapomniane wrażenia. Wieczorem dyskusja z Mamusią: „Lepiej było te pieniądze wydać na domy dla nędzarzy. Jest tyle strasznych potrzeb i braków. Prochom Słowackiego wszystko jedno gdzie leżą”. Ja: - „Ale nam nie wszystko jedno. Zresztą Słowacki marzył o takim pośmiertnym tryumfie. Jego duch się raduje, albo to, co w nas jest jego duchem”. Mamusia: „Nie ma żadnego jego ducha, niestety. Jego duch, to jego dzieła”.
Warszawa, 26 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Wczoraj byliśmy na „Fantazym” – premiera złączona z jubileuszem [35-lecia] Teatru Polskiego i [45-lecia pracy Arnolda] Szyfmana. Uroczyste przedstawienie z Prezydentem i rządem. Pierwszy raz byłam na takim w obecnej Polsce. Przyjechaliśmy wcześnie i widzieliśmy, jak cały skład teatru z Szyfmanem na czele biegnie kłusem (dosłownie) na powitanie Bieruta. Jednocześnie zaczął napływać nowy grand monde. Panie o pospolitych brzydkich twarzach i wymyślnych koafiurach, ubrane w długie wieczorowe suknie, prawie wyłącznie czarne, i przeważnie źle uszyte. [...] Z powodu konieczności zaproszenia mnóstwa wysokich sfer i gości z prowincji wszystkie premierowe pierwsze miejsca cofnięto do tyłu, za co w zaproszeniach osobnym druczkiem przeproszono – rzecz niebywałej elegancji jak na te czasy.
[...]
Siedzieliśmy tuż przed lożami, tak że nie widziałam wejścia wysokich władz, oznajmił mi o tym tylko hymn narodowy orkiestry i powstanie całego teatru. Przedstawienie było bardzo starannie wyreżyserowane, w pełnym, zdaje się, tekście. Dekoracje Roszkowskiej doskonałe, były oklaskiwane przy każdym podniesieniu kurtyny. [...] Przedstawienie skończyło się dopiero około jedenastej. Miałam chęć zostać jeszcze na części jubileuszowej, ale Stach naglił do domu, więc wyszliśmy zaraz po 5 akcie. Przed teatrem olśnił mnie i zdumiał widok parku samochodowego, czekającego na wszystkie bawiące w teatrze znakomitości, które licząc z bankietem – nie wcześniej chyba jak o jakiej drugiej zwolniły biednych szoferów. Było chyba ze sto samochodów, zajmujących z obu stron teatru całą przestrzeń aż do Nowego Światu. Same najpięknicjsze limuzyny, od których bił blask nawet w nocy. Tak co do liczby, jak co do piękności aut nigdy czegoś podobnego za przedwojennej Polski nie widziałam. Trudno o wspanialszą demonstrację naszych nierówności społecznych.
Warszawa, 13 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W niedzielnym koncercie Chopinowskim („Żywe wydanie dzieł Chopina”) szczególnie podobało mi się rzadko grywane i rzadko przeze mnie słuchiwane Scherzo cis-moll. Dotąd najlepiej lubiłam b-moll (pomrukujące), ale teraz to cis-moll postawię chyba koło niego. Dziś mieliśmy aż trzy koncerty Chopina. W południe szkolny z Krakowa (z objaśnieniami kochanego wilnianina Rutkowskiego), w którym po raz pierwszy od 10 lat usłyszałam moją ukochaną etiudę a-moll z opusu 25-go.
O wpół do siódmej recital Ekiera z „Romy” – z „Barkarolą” dosyć rzadko grywaną. Wieczorem zwykła środowa audycja o 9.15 z płyt w wykonaniu Rubinsteina. Ta „ulewa” Chopina jest naprawdę jak deszcz „srebrzysty”, zmywający błoto moskiewszczyzny, od której człowiek się już dusi.
Jest jeszcze w tych koncertach jedna rozczulająca rzecz. W tym roku jednocześnie przypada setna rocznica Słowackiego. Nie jest świętowana, nie wolno, bo Słowacki nie był nigdy moskalofilem. Otóż radio przemyca Słowackiego w ten sposób, że przerwy w koncertach wypełnia wierszami Słowackiego. Niestety, boją się wierszy najpiękniejszych – czytają liryki, ale tylko najbłahsze. Nadto czytają fatalnie. „W Szwajcarii” recytowane przez Mileckiego jest po prostu nie do słuchania. Ale tak zmarnieliśmy już w swych pragnieniach, że uważa się to już za jakieś zwycięstwo, iż udaje się choć tak przemycić największego polskiego poetę.
Warszawa, 9 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W środę byliśmy na akademii Towarzystwa Naukowego ku czci Słowackiego. Kolumnowa sala uniwersytetu była przepełniona (chyba ponad tysiąc osób). Kleiner mówił przeszło godzinę banały – to mistrz banału i wirtuoz w rodzaju tych, co bez partytury prowadzą orkiestrę. Na pamięć mógłby przez 24 godziny mówić wodniste zdania, a że umie chyba całego Słowackiego na pamięć, więc i cytować może, jakby się z niego sypało. Ani w tym konstrukcji, ani choćby jednej żywej myśli.
Ale że ja chcę zawsze za wszelka cenę znaleźć we wszystkim coś pozytywnego, znalazłam i w tej nudnej mowie dwie rzeczy do rzeczy. Zwrot, że Słowacki chciał najdrobniejszy przedmiot świata „ocalić od bezwartościowości”, wydaje mi się bardzo trafny, a także sąd, że: „postacie Mickiewicza po prostu żyją, postacie Krasińskiego nade wszystko myślą, a postacie Słowackiego starają się istnienie swoje uwydatnić i zaakcentować, ujawnić się w sposób jak najbardziej intensywny, emfatyczny”. To było ładnie powiedziane i w sposób dosyć odkrywczy. Sądzę jednak, że nie dla tych zwrotów, ale właśnie dla banalnej reszty, publiczność oklaskiwała Kleinera owacyjnie. On zaś kłaniał się wielokrotnie, kiwając samą głową jakby ją ktoś pociągał za sznurek. Czynił to z miną absolutnego triumfatora i władcy dusz. Martyka (po usunięciu Szyfmana – do czego się pono przyczynił – został dyrektorem Teatru Polskiego) niezgorzej mówił: „Testament”. Małyniczówna, pięknie ubrana na staroświecką damę z lat siedemdziesiątych, bardzo dobrze mówiła „Uspokojenie”. Ale oboje trochę za cicho, lub też zła akustyka sali takie wywoływała wrażenie.
Warszawa, 10 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.