Wczoraj znowu byli przyjaciele z „Tygodnika”, Jacek [Woźniakowski], Pszon, Marek [Skwarnicki]. Namawiali mnie, żebym coś napisał pod nazwiskiem, że dyrektor cenzury w Krakowie pytał się, czemu dobrowolnie ze mnie rezygnują. Czyli znów miałbym wrócić do pisania „pod cenzurę” – o niczym, gdy dzieje się licho wie co. Tych cenzuralnych upokorzeń autofałszowania siebie (bo człowiek zaczyna stosować własną wewnętrzną cenzurę) najadłem się już przez dwadzieścia parę lat, a oni chcą mnie w to wtrącić na nowo, dla mojego dobra, bo myślą, że ja jestem zmartwiony niepisaniem, podczas gdy ja po raz pierwszy jestem wolny, bo mogę pisać, co chcę – w domu. Oczywiście – byle mi płacili. To jest sprawa delikatna, bo oni chcą coś mieć mojego, muszę im udowodnić, że tego, co ja chcę, cenzura nie puści. Wmawiają mi, że idzie „odwilż”. Jest rzeczywiście plenum KC, gdzie „psy gryzące się w zawiązanym worku”, jak mówi [Jerzy] Waldorff, o coś tam walczą, o czym społeczeństwo się nie dowie, tyle że uważny czytelnik dojrzy, iż nagle w prasie nie ma słowa „syjonizm” czy bzdury lub też pojawia się nazwisko, którego nie było, lub vice versa. Nie chcę korzystać z żadnej „odwilży”, chcę pisać swoje dla siebie […]. W każdym razie nabrać się już tak jak w Październiku – nie dam. Taka sztuka udaje się tylko raz.
Warszawa, 7 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.