Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak zawsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich „Szklanych koni” – pełno w ich wnętrzu szoferów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nieopisany [...].
Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi „gołąbkami pokoju” wielkim płótnem „Bitwy pod Grunwaldem”.
Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata literatury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przyjęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich „pilotami” nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypadku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza „Czytelnika” i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W poniedziałek pojechałam taksówką za 6 zł na Sekcję Prozy do Związku. Nie była warta nawet 50 groszy. Znęcił mnie temat zebrania – sprawozdanie redaktorów Domów Wydawniczych z planu wydawniczego na rok 1951. Wydawcy oznajmili jednak, że obszerne sprawozdanie dadzą na rozszerzonym plenum Zarządu Związku, a teraz dowiedzieliśmy się tylko, że i w tej dziedzinie dotychczasowy plan nie został wykonany. Plan zdaje się w ogóle istnieć tylko po to, żeby go nie wykonywać. Wobec tego Putrament „zagaił” dyskusję ogólnikami na temat socrealizmu i w jakim stopniu obecna literatura w swych płodach ów socrealizm osiąga. Zakończył apelem do pisarzy: „Musicie wzbudzić entuzjazm dla wykonania planu sześcioletniego. Plan 6-letni może się udać tylko w atmosferze entuzjazmu. Jeśli my, pisarze, nie wzbudzimy tego entuzjazmu, to plan 6-letni się nie uda, to go nie wykonamy”. Niesłychane żałosno-komiczne jest to narzucanie literaturze roli, jakiej ona nigdy nie grała i grać nie może. Jej wartości leżą w zupełnie innej płaszczyźnie. A zarazem jest to zdumiewające przyznawanie się z góry do porażki. Plan gospodarczy, którego udanie się albo nie ma być uzależnione od literatury, to jakieś monstrualno-idiotyczne nieporozumienie.
Warszawa, 10 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Zebranie w Związku Literatów. Wył, pluł, sapał i krzyczał Putrament, tak jak zawsze. On, dotychczasowy wulgaryzator, dzierżymorda, rozdzierał szaty z powodu schematyzmu, ale równocześnie alarmował, że istnieje w krytyce recydywa burżuazyjnych poglądów na sztukę. Referat miał być o krytyce, a był właściwie pamfletem na każdą myśl bardziej śmiałą, niezależną, jako tako sensowną estetycznie. Putrament właściwie usztywniał nieco zelżoną atmosferę i, mimo że protestował przeciw „przymrozkom”, wszyscy odczuli, że to właśnie zapowiedź „przymrozków”.
Dyskusja beznadziejna, mętna, osobiste porachunki, jak zwykle. To plenum już nie utrzyma swojej dawniejszej atmosfery, która była atmosferą nakazów, posłuchu, dyktatu. Już nic sobie ludzie nie robią z krzyku i tupania.
Zbieram osobiście dużo dowodów sympatii, zwłaszcza ze strony różnych „podskakiewiczów”. Znamienne!
Warszawa, 10 czerwca
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2011.
Zaraz po obiedzie była kusa (5 osób) egzekutywa, z której gromadnie udaliśmy się na wiec. Wiec ten jest w pamięci wszystkich.
Przemawiał Gomułka. Witano go owacyjnie, ze skandowaniem, na stojąco. Miał referat ważny, trudny, niekrótki. Z zaskoczeniem usłyszałem w nim analizę polityczną naszych związkowych adwersarzy. Gomułka rąbał prosto z mostu różne szczegóły z życiorysu Słonimskiego, a już zwłaszcza Jasienicy. I mimo że obaj przez kilkanaście lat mocno nam, a i mnie osobiście, dokuczyli, nie mogłem się ustrzec przed poczuciem dysproporcji między adresatami zarzutów Gomułki a nim samym.
Tak to ja odczuwałem. Ale na sali były całe rzędy, głównie na balkonie, które miały odczucia wprost przeciwne. I dawały temu wyraz. Zrazu był brak oklasków, w momentach do tego nadających się, potem jakieś dziwne dosłyszalne wyrwy w słuchaniu przemówienia, potem pojedyncze okrzyki. I oto zwierają się one, ogarniają pokaźną połać audytorium i stają się skandowaniem.
Siedzieliśmy na parterze bliżej prawego bocznego wejścia. Widzę sam siebie na tej sali, widzę innych z przodu tego audytorium, jak oglądają się do tyłu i do góry. Na balkonie czerwono-białe hasła. Widzimy mętnie twarze siedzących. Widać czerwień oblicza i rytmicznie wyskakujące czarne otwory ust. Właśnie skandują.
Gomułka z trudem wrócił do referatu, skończył go i już z oklaskami, ale bez skandowania i wstawania wrócił na swoje miejsce w prezydium.
To był szczytowy moment „wydarzeń marcowych”, nie w ich studenckich początkach. Teraz właśnie wydarzenia, o których półgębkiem pisałem po czerwcu 1967 roku, zaczęły nabierać treściwości i z okrzyków, haseł, narzekań, stawać się przesunięciami personalnymi, odsunięciami.
Warszawa, 19 marca
Jerzy Putrament, Pół wieku, t. 7, Zmierzch, Warszawa 1980.
Niniejszym oświadczam, że swoje przemówienie na nadzwyczajnym walnym zebraniu oddziału warszawskiego ZLP w dniu 29 lutego b.r. uważam za nieudane, nieskuteczne, a zatem politycznie szkodliwe.
Przemówienia tego nie napisałem zawczasu, po pierwsze dlatego, że miało być repliką na wrogie przemówienia, wygłoszone poprzednio przez opozycję, po drugie zaś, ponieważ nigdy nie mówię „z papierka”. Ale na powyższym zebraniu powstał nastrój tak wrogi wobec pozycji partii, że większości przemówień nie słyszałem, nie mogłem usiedzieć w sali, bojąc się, że nerwowo nie wytrzymam i nie potrafię na koniec niczego powiedzieć. Gdy zabrałem głos, wiedziałem, że repliki atakującym politykę partii już niczego nie dadzą, starałem się już tylko przeciągnąć na rzecz partyjnej rezolucji pewną ilość głosów. Wydało mi się, że można będzie to osiągnąć przez użycie najważniejszego, istotnego argumentu politycznego: o słuszności generalnej linii politycznej tow. Gomułki. Aby do świadomości rozhisteryzowanej sali dotarł ten argument, użyłem prostego chwytu retorycznego, mówiąc o drobnych, codziennych wadach charakteru tow. Gomułki. Gdybym mówił o nim w tonie podniosłym, nikt by nie zareagował na końcowy argument polityczny. Nie przypominam sobie, żebym użył zwrotu „facet”, użyłem natomiast słowa „człowiek”. Nie poprawiałem stenogramu swego przemówienia, ponieważ do tego zebrania nie potrafię wrócić, nie czytałem niczyich na nim przemówień, wszystko to jest dla mnie zbyt bolesne. Natomiast wiem, że stenografowie na nim popełniali błędy, omijali pewne rzeczy, np. oświadczenie Olchy. Być może i w moim przemówieniu dopuścili się drobnych błędów.
[...]
Także i druga część mego przemówienia — jak sobie ją przypominam — była nieudana i nieprzyjemna. Próbowałem prosić zdecydowanych wrogów naszej polityki o kredyt zaufania, powoływałem się na ewentualne rokowania z władzami. Być może zyskałem w ten sposób 20-30 dodatkowych głosów, ale nawet w razie zwycięstwa naszej rezolucji, byłaby to chyba za duża cena jak na poniżanie się moje — bądź co bądź sekretarza organizacji partyjnej wobec wrogiej większości sali.
W pewnej mierze tłumaczę sam sobie ogromnym napięciem nerwowym, w którym przebywałem. Przed zebraniem tyle razy uprzedzano nas o kolosalnym znaczeniu politycznym wyniku zebrania, że widząc fatalną sytuację na sali, szukałem rozpaczliwie jakiegoś wyjścia, które by mogło odmienić niedobry dla nas wynik głosowania. Nie udało mi się tego dokonać, w dodatku dopuściłem się naruszenia autorytetu partii i tow. Gomułki.
Mam pełną świadomość tego i gotów jestem ponieść wszystkie konsekwencje, które kierownictwo partii uzna za właściwe.
Warszawa, 10 kwietnia
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
15 września w Katowicach. Było święto „Trybuny Robotniczej” i zaproszono mnie na kiermasz książki tudzież kilka spotkań autorskich.
Kiermasz odbywał się w Parku Kultury i Wypoczynku. Notuję, podając jego wymiary, obliczone na wszystkie gusta i zachcianki. Ruch na kiermaszu dorównywał warszawskiemu majowi. Podpisałem blisko 300 książek. Wybór ich był znakomity, znalazłem tytuły dawno wyczerpane w Warszawie, jak Puste oczy i Czarne sosny. Teraz dopiero pojąłem, że to nie był wynik cudownej pracy katowickiego Domu Książki, ale po prostu, że te tytuły tam leżały. No i wtedy poszły.
Katowice, 15 września
Jerzy Putrament, Pół wieku, t. 7, Zmierzch, Warszawa 1980.
Mówiłem tu 12 lat temu o kneblu cenzury. Potem przestałem mówić, bo wszyscy mieli dość mego pesymizmu. Zdecydowałem się zabrać głos, bo zaistniały fakty, które nawet mnie, pesymistę, zaczęły nastrajać optymistycznie. […]
Został zrealizowany postulat Jerzego Putramenta, który w felietonie w 1969 roku napisał, że malkontenci niezadowoleni z cenzury i cyklu wydawniczego mogą założyć sobie własne wydawnictwo.
Warszawa, 4 maja
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, Warszawa 2006.
Dziewiątego maja pierwszy dzień kiermaszu. Zimno, dżdżysto. Nieprzeliczone tłumy kupujących. Radio zaklina, błaga o spokój, ale pod PIW-em i „Czytelnikiem” straszne tłumy, nawet kiosk „PAX-u” wywrócony. Podpisywałem w „Czytelniku”, a potem poszedłem do „Książki i Wiedzy”. O dziwo, i tam był wyjątkowy ruch. Ale zrobiło się jeszcze zimniej, zaczął padać deszcz i tłumy nareszcie się rozpłynęły. Po obiedzie już było słabiej. W sumie podpisałem 342 książki, w tym „Nataszy” – 102, „Piasków” – 80, „Ucieczki” – 77 egzemplarzy. Ten od radia wołał, namawiał, groził milicją, potem nawet ją wzywał. Nie przyszła. Jakieś dziwne napięcie w tym tłumie. I na pewno nie chodzi tu o książki.
Warszawa, 9 maja
Jerzy Putrament, Pół wieku. Sierpień, Warszawa 1987.
Ta moskiewska, dzięki pomysłowi Jimmy'ego Cartera [prezydenta USA], była jakaś rozmamłana. Jedni przyjechali, drudzy nie przyjechali, inni jakoś ni tak, ni owak. Oglądamy stadion — pełniuteńki. Defilada delegacji, jedne idą z flagami państwowymi, inne — z olimpijskimi. Coś to ma znaczyć, nie bardzo wiadomo co. Taki był naczelny efekt „sankcji” Cartera. Pokrzyżować olimpiady mu się nie udało, ale że naszkodził, to fakt.
19 lipca – 3 sierpnia
Jerzy Putrament, Pół wieku. Sierpień, Warszawa 1987.