Dom Sierot dr. Janusza Korczaka jest teraz pusty. Kilka dni temu staliśmy wszyscy przy oknie i patrzyliśmy, jak Niemcy otaczają budynki. Szeregi dzieci trzymających się za rączki zaczęły wychodzić z bramy. Były wśród nich maluszki mające po dwa, trzy latka. Najstarsze miało może ze trzynaście lat. Każde dziecko trzymało w ręku tobołek. Wszystkie miały białe fartuszki. Szły parami spokojnie, a nawet z uśmiechem. Nie miały najmniejszego przeczucia swego losu. Na końcu tego pochodu maszerował dr Korczak, który pilnował, żeby dzieci nie rozchodziły się na boki. Od czasu do czasu z ojcowską troską stukał w dziecinną główkę lub ramię i wyrównywał szeregi. Miał na sobie wysokie buty z wpuszczonymi do środka spodniami, kurtkę z alpaki i granatową maciejówkę. Szedł pewnym krokiem w towarzystwie lekarza z domu dziecka ubranego w biały fartuch. Smutny pochód zniknął za rogiem Dzielnej i Smoczej.
ok. 6 sierpnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Korczaka znałem osobiście, gdyż spotykaliśmy się często w Instytucie u Grzegorzewskiej. Zawsze był niespodziany, nigdy nie wiadomo było, jak zareaguje na rzeczy najprostsze. Przeważnie bywał w opozycji do wszelkich poglądów, najzwyklejszych nawet, choćby chodziło o pogodę. Musiał być innego zdania. Dużo było w nim goryczy, dużo smutku. Miał uśmiech i pogodę tylko dla dzieci. Trzeba było podziwiać Korczaka, wzbudzał szacunek dla swojej nieugiętej postawy. To, co stało się z nim w getcie — nie mogło zdziwić tych, którzy Korczaka znali. Zginął tragicznie, jak bohater. Okropna rzecz, że takie bohaterstwo musi się ciągle powtarzać w naszym kraju.
Warszawa, 18 kwietnia
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2011.