Zmęczony jestem i smutny. Jak zwykle nuży nieco festiwal „Warszawska Jesień”, bo muzyki za dużo, przy czym dawne bóstwa jakoś się zmierzchają – np. „Koncert na dwa fortepiany” Strawińskiego, niegdyś uwielbiany, dziś wydał mi się zdawkowy, szablonowy (fuga), jakiś nieświeży, ograny, choć wspaniale wykonał go angielski pianista Ogdon ze swoją żoną. Z polskich utworów tylko Lutosławski: jego „Livre pour orchestre” to naprawdę utwór wielki, z zębem, z koncepcją, przemyślany i nowoczesny w miarę, tyle ile wypada. […] Był też nocny koncert awangardowych wydzierań, oczywiście z Cage’em na czele, ale mało to ciekawe: jak powiedział Strawiński, to nie komponowanie, lecz filozofia. Np. utwór, gdzie przez 70 minut wali się w jeden klawisz fortepianu. Jest to raczej test psychologiczny i to jednorazowy. Ludzie nawet mało protestowali – jakoś się słuchało… Zresztą mało jest młodzieży: dawniej muzyka awangardowa miała posmak zakazanego owocu, uprawianie jej było niemal zastępczą walką ideową czy zgoła polityczną. Teraz wszystko minęło: władze pozwalają (raz okazały się mądre) i oto cała rzecz staje się igraszką bez znaczenia, nader mało poważną. W dodatku ranga muzyki spada: tyle tego wszędzie, w radio, na płytach, na ulicy, że zeszło do roli natrętnego brzęczenia. Jeszcze stare legendy trwają: Bach, Beethoven itp., ale stworzyć legendę nową bardzo jest trudno. Smutne, lecz prawdziwe! I stąd cały ten festiwal to już istny niewypał, a kiedyś przecież tak nas wszystkich podniecał. „Rewolucja zmarła, trzeba szukać nowego płomienia” – powiedział kiedyś Ignazio Silone. No właśnie – tak samo zmarła awangarda – i to zanim się na dobre urodziła.
Warszawa, 24 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.