Dzień jak z powieści gorszego kalibru: mało psychologii i nadmiar zdarzeń. W nocy złodziej z pokoju Husi, po drabinie wszedłszy na balkon, ukradł bezpowrotnie zegarek, broszkę złotą, torbę z dokumentami i kołdrę. Następnie suka udusiła po raz nie wiadomo który wielką kurę sąsiadki i ta przyszła ze słuszną awanturą. Wreszcie „wojna”, której pełne są od czasu niejakiego pisma, stała się doskonale wyczuwaną rzeczywistością. Mobilizacja, ograniczenia pociągów i wreszcie zamknięcie banków. Właśnie po staraniach zażartych matka otrzymała dziś z kasy im. Mianowskiego czek na 300 rb. I powróciła tu na wieś bez niczego. [...] Jesteśmy same. To, że się w tym właśnie momencie paniki i ruiny zostałyśmy z trzema rublami, jest czymś dosyć normalnym i nie przeraża. Widzę teraz, że wszyscy boją się tak strasznie tego, co dla nas jest zwykłe.
Górki, 31 lipca
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Słuchanie wciąż tych strzałów staje się męką. Bój trwa gdzieś tuż pod Warszawą, od strony Mokotowa. Była podobno jakaś zasadzka, przepadły tysiące ludzi. Ranni mieli uciekać po ulicach. Ludność przedmieść wpadła do Warszawy z bydłem, z baranami, na wozach i w deszczu ulewnym stała w Alejach Jerozolimskich, odcięta od publiczności. Panika tam przez te dni straszliwa, całe obozy ludzi nocują na dworcach praskich w oczekiwaniu próżnym na pociągi. Boję się, że miasto otoczone już z trzech stron.
Jesteśmy całe w paru walizkach, dom przygotowany do opustoszenia i zamknięcia, pusto i nago, jak w obozie. Już trzeci dzień na próżno usiłujemy przedostać się do Warszawy, gdzie pomimo wszystko doradzają nam udać się z tego pustkowia. Dziś wstałyśmy o piątej zbudzone zapowiedzią jakiegoś pociągu i w gęstej mgle poszłyśmy na przystanek. Przejeżdżały pociągi wojskowe, na platformach wózki, armaty, ciemne sylwetki żołnierzy we mgle. Cała partia powołanych z pospolitego ruszenia.
Górki, 14 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Józefowa przyszła do mnie z miasta i mówi: „Ojej, żandarmom odebrali strzelby, konie, w ogóle wszystko. Masę tam znaleźli mięsa, kaszy, wszystkiego pilnują, nie wolno nikomu nic wziąć. Pijane już były i jeden strzelił, ale go zranili i felczer robi opatrunek. A te, to same takie młode, palta pozdejmowali, pod spodem już miały mundury, przypasowali sobie strzelby i weśli na konie”. [...]
Ach, napatrzyłam się tu tylu rzeczy nienawistnych przez ten ostatni rok, że się nie umiem cieszyć ani wierzyć w trwałość zwycięstwa. Tyle pracy żelaznej, tyle pochmurnego uporu w nadziei, tyle krwawej udręki — czyż takie rzeczy kiedykolwiek naprawdę zwyciężają. Dzieliłam z nimi nie trud niestety, ale wszystkie jego gorycze — a dziś pozostaję w tyle, pełna niedowierzania i głuchej, kobiecej trwogi o to, co pewno będę musiała przecierpieć.
Górki, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918-1929, Warszawa 1980.
Polska, szalona i radosna z odzyskanej wolności, leży dziś między Rosją bolszewicką i zrewolucjonizowanymi, socjaldemokratycznymi Niemcami. Ogromne, tak ciężko okupione zwycięstwo partii Piłsudskiego wydaje mi się już teraz zakreślone na krótką metę. Ich socjalizm nie może mieć tych wywrotowych, niszczących aspiracji, dla nich zbyt jeszcze jest cenne odzyskanie kraju. I tym razem los chciał, że Polska jest spóźniona. Gdy w Niemczech zrzucono Wilhelma, to na gmachach rządowych zamiast barw narodowych wywieszono czerwony sztandar. Nie jest wcale dziwne ani niesłuszne, że Polacy u siebie z tym samym nakładem rewolucyjnej energii zawieszają barwy narodowe; chciałabym nawet ja osobiście, aby przecież pozwolono im wisieć choćby parę miesięcy. Ale czuję w tym niebezpieczeństwo nowe i nietrwałość. W rewolucjach zwycięża to, co najjaskrawsze, najdalej idące. Rewolucja musi dojść ad absurdum, aby się sama wyczerpać i zniszczyć.
Górki, 13 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.