Dali się nam we znaki od razu pierwszego dnia swojego pobytu, gdy tylko pozajmowali opuszczone mieszkania, a dziedzińce zastawili autami, radiostacją i kuchnią polową. W celu uprzątnięcia śmieci dozorca nasz ze swoimi pomocnikami wykopał rów na podwórku, zsypując tam śmieci, paląc i zakopując je. Gestapowcy ponaglali, a gdy jeden z robotników nie spodobał się, gdyż zbyt wolno widocznie pracował — pilnujący pracy gestapowiec wściekł się. Wyrwał mu łopatę, zbił po twarzy — pokazał, jak się kopie. [...]
Ofiarą zagnaną do roboty był woźny z ministerstwa oświaty, nie umiał rowu kopać, nie spodobało się znowu. Gestapowiec znów wyrwał łopatę, skuł po twarzy, wreszcie kazał się odwrócić do ściany i zastrzelił jak psa. Kiedy bezbronny człowiek zwalił się na ziemię, gestapowiec chwycił trupa za rękę i nogę i wrzucił go do dołu, a struchlałym robotnikom patrzącym na tę straszną scenę — kazał rów śmieciami zasypać i dalej kopać.
Warszawa, 30 września
Wacław Lipiński, zbiór rękopisów BN, sygn. 7986/4.
Dzień słoneczny, ale chłodny. Wieje silny wiatr wschodni. Do obiadu byłem sam na gospodarstwie. Sprzątałem, pracowałem w ogrodzie i gotowałem jałowy krupnik na obiad, bo słoniny znowu brakło, jak również i mięsa. Chleb znacznie podrożał, a krążą pogłoski, że ma go braknąć zupełnie. W obiad przyjechała Marysieńka z Marutą. Był ogromnie podniecone, bo gdy wczoraj zaszły do Niedźwiedzkich, wpadło tam gestapo na rewizję. Do nich przyskoczył jakiś zamaskowany kapeluszem i kołnierzem od płaszcza cywil z pistoletem. Wszystkie panie, z wyjątkiem Marysieńki, Stachy i starszej pani Niedźwiedzkiej, poddano szczegółowej rewizji. Heńka, Jędrka, Tadka Gąsiorowskiego i trzech innych mężczyzn aresztowano i wywieziono samochodem. Woźny Bronisław dostał tylko w w twarz od oficera, bo znaleziono przy nim tajną gazetkę. [...] W Warszawie odbywają się podobno masowe aresztowania. Po prostu zajeżdżają samochody policyjne przed kawiarnię i zabierają wszystkich mężczyzn, którzy oczywiście nie wykażą się niemieckim pochodzeniem. Mówią o 30 tys. świeżo aresztowanych. Wszyscy zresztą spodziewaliśmy się tej fali w związku ze zbliżającym się świętem 3 Maja.
Grodzisk Mazowiecki, 30 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Cały dzień przeszedł mi na chodzeniu z mydłem. Obleciałem wszystkie sklepy w Milanówku i dwa razy byłem w Grodzisku. Aż sobie stopy poodparzałem. Ale udało mi się sprzedać pięć kilo. W mieście nic prawie nie wskazywało, że dziś jest przecie święto oficjalne Trzeciej Rzeszy. Flagi wisiały, te co zwykle, bo było tego rodzaju rozporządzenie, targ odbywał się normalnie, częściej jedynie spotykało się postrojonych oficerów i rano po raz pierwszy usłyszałem sygnał trąbki, a potem śpiew żołnierski. Pojawiło się też dwóch gestapowców, jeden mundurowy, a drugi po cywilnemu.
Grodzisk Mazowiecki, 1 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dzień pogodny, niebo bezchmurne, ale wieje porywisty wiatr południowo-wschodni. W Grodzisku, gdzie byłem dwa razy, krążą patrole volksdeutcherów z żandarmami na czele, a na ważniejszych skrzyżowaniach ulic porobiono gniazda karabinów maszynowych z szaro pomalowanych desek, napełnionych przez spędzonych Żydów ziemią. Jedna taka reduta znajduje się naprzeciw restauracji Dąbkowskiego. Dziwiliśmy się wszyscy tej dziwnej u Niemców nieznajomości psychologii naszego narodu. Z jakiego powodu przywiązują tak wielką wagę w obecnej sytuacji do naszych świąt narododowych? Na torze kolejowym patrolowała różnokolorowa pancerka.
Grodzisk Mazowiecki, 3 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W okolicy panuje nastrój przygnębienia z powodu obław niemieckich. Z tego, co opowiadają, widać, że jak długa i szeroka jest nasza „Gubernia Generalna”, odbywa się jakieś dzikie, nieznane chyba w dziejach polowanie na ludzi wszelkiego stanu, płci i wieku. Co robią ze schwytanymi dorosłymi – nie wiadomo. Ale w szkołach powszechnych warszawskich zabierano gwałtem dzieciom krew dla rannych. Dzisiaj miano zabierać w Milanówku, w szkole na Grudowie. W związku z tym starsze klasy naszej szkoły uciekły do domów, a młodsze nauczycielki wyprowadziły na wycieczkę do lasu, skąd nie pozwoliły im wychodzić na skraj. [...] Wiele młodzieży wiejskiej ma się ukrywać po lasach, stogach, parkach i różnych schronieniach.
Grodzisk Mazowiecki, 10 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dzień słoneczny i niemal upalny. Mimo święta Bożego Ciała, nikt się nie kwapił do kościoła w obawie przed obławą. Zresztą procesje zostały zakazane. Po obiedzie wybrałem się do Grodziska. Tadek i jego siostra opowiadali mi szczegóły o wczorajszej obławie. Robili ją Niemcy miejscowi, których zjechało się z pięciuset. Przeszukiwali domy i brali wszystkich bez różnicy płci i wieku, bijąc kolbami nawet kobiety. Nałapano w ten sposób ze 2 tys. osób, z czego po wylegitymowaniu zabrano jakieś 800.
Grodzisk Mazowiecki, 23 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Pora była wczesna, ledwie się rozwidniło. Nagle ze snu wyrwał mnie alarmujący dzwonek i równocześnie walenie czymś twardym we drzwi. Wiadomo, co to znaczy. Dwaj gestapowcy z trupimi czaszkami i piszczelami na czapkach, z automatami gotowymi do strzału. Jak szczeknięcie złego psa: „Hande hoch!”. Błyskawiczna wprawna rewizja osobista i mieszkaniowa. Niczego nie znaleziono. Żona, zmartwiała z przerażenia, zachowuje na zewnątrz lodowaty spokój, byle tylko nie okazać, jak to boli. Za kilka dni ma się urodzić nasze pierwsze dziecko. Żona zostaje sama w opustoszałym mieszkaniu [...] przy ul. Opoczyńskiej 7.
Na ulicy przed bramą auto policyjne, obok wystraszony dozorca. Tylko przez szpary firanek okiennych spoglądają trwożne oczy sąsiadów. Auto rusza, kierując się w stronę północnej dzielnicy Warszawy. Zatem, przynajmniej na razie, nie aleja Szucha — tylko Pawiak.
Auto zatrzymuje się przed wysokim, ponurym murem, otaczającym budowle więzienne. „Wysiadać!”. „Iść dalej!”. Strażnik przejmuje więźnia i prowadzi go korytarzem więziennym, do kancelarii, gdzie następuje rejestracja. Potem, po przejściu długiego, ciemnego i ponurego korytarza, wychodzę na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajduje się już wielu mężczyzn. Przybywają ciągle nowi ludzie. Wśród tłumu również znajome twarze. Jest ponad kilkadziesiąt osób.
Prowadzą do cel. Do nory, obliczonej na 5-6 osób, wtłaczają po dwudziestu i więcej ludzi. Ciasnota nie do opisania, szczytowe okienka zakratowane i zaciemnione blaszanymi „koszami”, duchota nie do wytrzymania. Po kilku dniach do naszej celi wpychają jeszcze jednego człowieka: Adama Grabińskiego, który od zabierających go z domu gestapowców zażądał nakazu aresztowania. Najpierw na miejscu został brutalnie potraktowany i następnie na Pawiaku zamknięty w ciemnicy o chlebie i wodzie. Był w Warszawie sędzią grodzkim do września 1939 r., potem jak większość polskich sędziów, nie chcąc służyć w okupacyjnym „wymiarze sprawiedliwości”, przeszedł do adwokatury.
Warszawa, 12 lipca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Od samego rana wydawano świąteczne paczki. Każda, uradowana, pędziła do dyżurki i, wracając z pudłem, próbowała już po drodze domowych smakołyków. Wiele z nas na próżno czekało do wieczora! Ponieważ nie zdążyli rozdać takiej ilości, część pozostawiono na dzień następny. O czwartej Patronat urządził wspaniałą ucztę: śledzie, kartofle i kluski z makiem. Łyknęliśmy szybko, aby zapomnieć, że to wieczerza. Nie można się „rozklejać”! Po wyjściu Niemców, wszystkie cele były pootwierane. Na każdym piętrze choinka, a więźniarki urządzały uroczyste wieczerze. Poszłam do celi 12. Połączono stoły, nakryto prześcieradłem i zastawiono różnymi przysmakami z paczek. Przypominały prawdziwy stół wigilijny. Gałązka świerku, poprószona watą, kilka świeczek i opłatek dopełniały całości. Po wspólnej modlitwie, przerywanej cichymi łkaniami, podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem wolności. W milczeniu zasiadłyśmy do stołu. Każda z myślą o domu przy rodzinnym stole, przez łzy łykała mikroskopijne porcyjki.
W szpitalu wszystkie chore zebrały się wokół choinki i śpiewały chórem kolędy. [Moja siostra] Irka nie wytrzymała tego nastroju i poszła wypłakać się do łóżka. Po apelu stałam jeszcze długo przy otwartym oknie.
Warszawa, 24 grudnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Podczas spaceru usłyszałyśmy krzyki i niemieckie wymyślania dochodzące z męskiego podwórza. Zaciekawione, wyjrzałyśmy z Danusią przez uchyloną furtkę. Zobaczyłyśmy potworną scenę. Na błotnistym podwórku wystraszeni więźniowie biegali i padali plackiem, popędzani krzykiem i batem. Niemiec, który prowadził „gimnastykę”, wykrzykiwał: „Powstań! padnij!”. Mężczyźni, bladzi ze strachu, oblani potem, zrywali się, padali i pędzili znów przed siebie jak szczute, oszalałe zwierzęta.
Nagle Niemiec zauważył nas przy furtce. Wrzasnął coś dziko i wystrzelił w naszą stronę z pistoletu. Uciekłyśmy szybko. Po spacerze w „kąciku” na drugim piętrze wdrapałyśmy się po drabinie do okienka, które wychodzi na męskie podwórze. Bestialska „gimnastyka” jeszcze trwała. Nagle obsunęła się drabina. Wylądowałyśmy na żelaznej podłodze, tłukąc się dotkliwie. Oddziałowa, Zosia Kojro, poinformowała nas, że to przedwojenny strażnik, obecnie volksdeutsch, Klimek, popisuje się w ten sposób przed gestapowcami.
Warszawa, 4 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Akcja „poszukiwania niemieckiej krwi” będzie rozszerzona na całe Generalne Gubernatorstwo, a przy niemieckich koloniach w okolicy Zamościa zostanie utworzony wielki teren osiedleńczy. W celu jak najszybszego nadania [tym okolicom] czysto niemieckiego charakteru, należy możliwie prędko przystąpić do utworzenia gospodarstw i podjęcia uprawy roli.
Lublin–Zamość, 30 lipca
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
[Tego dnia] przybyłem do redakcji około godz. 14.25. Odebrałem paczkę z prasą, wsiadłem do tramwaju i dojechałem do pl. Narutowicza, a stamtąd skierowałem się na ul. Kaliską. Spieszyłem się bardzo i zapewne dlatego wchodząc do bramy, nie zważyłem nic specjalnego. Skręciłem na klatkę schodową i szybkim krokiem udałem się na drugie czy trzecie piętro. Zadzwoniłem dwa razy i drzwi się otworzyły. Zmęczony, podałem mu szybko paczkę, mówiąc: „Bierz, bo to ciężkie i nie mam już siły”. Odebrał ode mnie paczkę i zamknął drzwi. Wtedy dopiero zobaczyłem jeszcze dwóch cywilów z pistoletami skierowanymi we mnie.
Wprowadzono mnie do pokoju, właściwie wepchnięto. Jeden z gestapowców zrewidował mnie. [...]
Nie reagowałem na pytania stawiane w języku niemieckim. Do przesłuchania włączył się więc tłumacz. Na pytanie, skąd dostałem paczkę i pocztę, odpowiedziałem, że na rogu dał mi je jakiś gość i prosił o przyniesienie do tego mieszkania. Dał mi za to 100 zł. Reakcja ze strony gestapowców — śmiech i uderzenia z tyłu kolbą pistoletu. Ponieważ stałem koło tapczanu, automatycznie padałem na tapczan. Przesłuchanie trwało do godz. 17. Po mnie nikt już nie przyszedł. W zamkniętym pokoju znajdowało się chyba jeszcze 9 osób wraz z gospodarzami. [...]
Z mieszkania wyprowadzono mnie związanego. Staczałem się po schodach. Wpakowano mnie do samochodu osobowego na tylne siedzenie, w środek między dwu gestapowców, trzymających pistolety w rękach. Przy kierowcy trzeci. Zawieziono mnie na Pawiak.
Warszawa, 9 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Po śniadaniu cela została otwarta i wyprowadzono mnie w kierunku wyjścia. Wychodząc z sutereny, usłyszałem głośny krzyk, tupot nóg i zobaczyłem wysokiego SS-mana z pejczem w ręku, z fajką w zębach. Biegnących koło niego więźniów smagał pejczem, a więźniowie starali się przemknąć jak najszybciej, aby uniknąć razu. [...]
Mnie i kilku więźniów przeprowadzono następnie do kancelarii, skąd po sprawdzeniu personaliów zostaliśmy odtransportowani do karetki więziennej.
Jazda samochodem poprzez ulice Warszawy minęła szybko. Wejście do gmachu Gestapo [w alei Szucha] robiło ogromne wrażenie. Więźniów sprowadzano do podziemia, gdzie znajdowały się słynne „tramwaje” — poczekalnie. Po krótkim oczekiwaniu więźniowie byli doprowadzeni do odpowiedniego referenta prowadzącego sprawę.
Przesłuchiwany byłem przez tych samych gestapowców, co przy aresztowaniu, w obecności jakiegoś cywila. W dalszym ciągu nie reagowałem na pytania w języku niemieckim. Pozwalało mi to na wykorzystanie czasu tłumaczenia z języka polskiego i z niemieckiego na zastanowienie się. Wykorzystywałem także różnice tłumaczenia moich wyjaśnień i nietłumaczone uwagi gestapowców. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia bykowcem po głowie, plecach i gdzie popadło. Upadki na ziemię potęgowały wściekłość gestapowców, lecz zmuszały do większych przerw w przesłuchaniach.
Moja taktyka obrony polegała na niezaprzeczaniu faktom, na które gestapowcy mieli konkretne dowody; inne rzeczy przypisywałem „Chomikowi” [był to mój pseudonim].
[...] Na pytania, gdzie spotykałem się z „Chomikiem”, podawałem miejsca publiczne: domy, szalety, place itd. Dokładnie określiłem, jak wygląda, starając się, aby opis nie przypominał, nawet w przybliżeniu, któregoś ze znajomych. Po powrocie do celi odczułem zadowolenie, że siedzę w izolatce. Pozwoliło mi to bez przeszkód odtworzyć złożone zeznania.
Warszawa, 12 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Złota jesień trwa. Czuję się tak jakoś przygnębiony, że odechciało mi się zupełnie prowadzić dziennik. Wszyscy zresztą zdają się być przygnębieni. Jest to skutek łapanek, które trwają bez przerwy. Mają zresztą inny charakter niż dotychczas, bardziej indywidualny. W czwartek przeżyłem dwie w kolejce, gdy jechałem o szóstej rano do szkoły. Dziś, gdy wychodziłem z sumy w Grodzisku, również łapano. W środę, 23 września, gdy poszedłem do magistratu, natknąłem się na konwój połapanych w gminie i w starostwie. Był między nimi Radziak. Siedział na Skaryszewskiej tydzień, zanim jego żonie udało się go wydostać. Normalnie żądają 4 tys. za uwolnienie.
Grodzisk Mazowiecki, 4 października
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Z rana szpital zawiadomił te osoby, które miały wyjeżdżać. Rozdano paczki żywnościowe tym, dla których przyszły. Wieczorem odprowadzono nas do specjalnie na ten cel opróżnionej celi na II oddziale. Tam przesiedziałyśmy do rana. Dano każdej po bochenku chleba. Koło południa załadowano nas na otwarte ciężarowe auta, licząc wiele razy. Na Dworcu Wschodnim zapakowano nas do towarowych wagonów, po 40 w każdym, i zaraz zaplombowano. Ruszyłyśmy dopiero wieczorem — podróż trwała 36 godzin i była koszmarna. Wody nie dostarczano. Potrzeby naturalne załatwiało się wewnątrz wagonu, a więc zaduch straszny. Więźniarki, pokurczone z braku miejsca i zimna, pookrywane kocami siedziały to na walizkach, to na plecakach. Paląc ostatnie papierosy, dojechałyśmy do Lublina. Odplombowali wagony, otworzyli drzwi, buchnęło ostre powietrze, zakręciło się w głowie. Ustawili nas w piątki i znowu liczyli bez końca. 250 kobiet, przed nami długie, czarne szeregi mężczyzn — 2 tysiące. Sygnał do wymarszu. Przechodziłyśmy przez Lublin. Było wcześnie, ruchu na ulicach nie było, zresztą zaraz skręciłyśmy na szosę prowadzącą w kierunku Zamościa.
[...] Szliśmy wolno, nawet nas zbytnio nie poganiali, ot tak trochę. Skręciliśmy w bok na prawo i wkrótce stanęliśmy przy drewnianych barakach obozu Majdanka.
Nad bramą widniał napis: „Arbeit macht frei”.
Warszawa, 25 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Koło jedenastej w nocy ktoś zapukał do drzwi wejściowych, ponieważ już nikogo nie było ze służby, siostra właściciela, pani Kowerska, otworzyła okno i z wysokości parteru starała się dowiedzieć, o co chodzi. Okazało się, że przed domem stoi kilku ludzi cywilnie ubranych w łachmany i komunikujących, że uciekli w swoim czasie do lasu, tam stworzyli bandę, a teraz, ponieważ wiedzą, że są w okolicy wojska niemieckie, pragnęliby wiedzieć ich rozmieszczenie, by nie wpaść w ich ręce. Gdy odpowiedziano, że o rozmieszczeniu wojsk nic mieszkańcom domu nie jest wiadomym i tym się nie zajmują, poproszono o przenocowanie. Gdy i na to nastąpiła odmowa, natarczywi a niemili goście opuścili podwórze i skierowali się ku szosie biegnącej wzdłuż ogrodu.
Po godzinie zjawili się na nowo i gwałtownie zaczęli się dobijać. Zaalarmowany dom cały zaczął się przysłuchiwać rozmowie, którą tym razem już pan domu prowadził. Znowu zaczęło się od wypytywania o rozmieszczenie wojsk niemieckich, a gdy odpowiedź jasno brzmiała, że ta sprawa nikogo w domu nie interesuje, nagle usunęli się cywilni, dając miejsce gestapowcom, którzy za rogiem domu ukryci, czekali momentu, kiedy będą mogli dom zaatakować. Kilkunastu ich uzbrojonych w rewolwery i maszynowe pistolety rozbiegło się po domu, wystrzeliwując wszystkich, kogo tylko w domu znaleźli. Czynili to systematycznie i pod wodzą kapitana, stojącego na czele oddziału w tym przedsięwzięciu obliczonym wyraźnie na rabunek na drodze masakry. Oprócz dwóch synów domu, których matka zdążyła jakoś ukryć na strychu domu, wymordowani zostali wszyscy w liczbie dziewiętnastu, których załadowano na platformę konną znajdującą się na podwórzu i zawieziono na koniec ogrodu, gdzie we wspólnym grobie pochowano. Jedynie stary służący, mieszkający poza ogrodem i z tego powodu z ogólnego pogromu ocalały, był zresztą tylko z daleka świadkiem tego, co się stało. Czyn tego osławionego SS niemieckiego, czyn niczym nieumotywowany, a tylko w chęci rabunku i zupełnym zdziczeniu znajdującym swe źródło — przejął zgrozą całą okolicę i stał się przykładem tego strasznego bezprawia, jakie władze niemieckie na terenie polskim szczepiły, a potem tolerowały.
Zbydniów, 24 czerwca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
5 sierpnia, czwartek
[...] O 11.00 jak zwykle wyszliśmy skrobać ziemniaki. Nie mija kilka minut, słyszę blisko silnik auta. Wspinam się na drewno. Stoi auto policyjne z Schupo, kręci się Oberleutnant Härtel z jednym ze swoich, obok auta policaj ukraiński z karabinem. Śliwiakowa to także zobaczyła, więc wlatuje do komory i daje sygnał do „odwrotu”, czyli włażenia do piwnicy.
Siedzimy i kombinujemy. Kłócimy się nad „a” i „z”, trzepiemy – jak się to mówi – próżny worek. Co będzie? A jak będzie? Wreszcie wszystkich ta dyskusja znużyła, kładziemy się spokojni.
Wnet jednak znowu nas wołają na górę. Ci odjechali, położyli na ziemię płachtę sygnalizacyjną w formie samolotu, kazali wyciąć parę drzewek. [...] Huk, łoskot. Leci samolot. Myśliwiec niemiecki, dość nisko kołuje. Ląduje tuż obok nas. Lekko siada, jak gdyby taksówkę zatrzymywać na drodze. Dobrych lotników mają, cholery. Wnet drugi, trzeci. Latamy jak dzieci od ściany do ściany, wspinamy się na drewno, krzesła, by lepiej widzieć.
Do popołudnia stało pięć maszyn na Zarynku. Lotnicy kręcą się, leżą, obserwują horyzont przez lornetki. Są to same jednoosobowe maszyny myśliwskie starszego typu. Mam wrażenie, że to będzie albo ochrona kolumn, jakie będą przechodzić przez Kołomyję, albo czasowe lotnisko myśliwskie. Naokoło nas ruch – auta, ludzie, dzieci goniące popatrzeć na widowisko.
Po obiedzie siedzę i piszę. Przynoszą znowu kartofle do łupania. Kartofle to teraz podstawa naszego jedzenia. Kartofle z kwaśnym mlekiem, kartofle z kwaśnym ogórkiem, kartoflana zupa, prawie cały dzień mamy robotę z łupaniem – zwłaszcza że łupią czy też skrobią te same osoby. Jest kilku hrabiów, którzy nic nie robią.
„Weiter, weiter” [Dalej, dalej] – ktoś krzyczy blisko, słychać łoskot motocykla. Wpada Śliwiakowa: „Szybko, chowajcie się, bo Gestapo jest w pawilonie, ciągną auta na werandę”. Siup – wszystko jest w środku. Zamykamy dolną klapę na rygle. Ja schodziłem ostatni, przewracałem krzesła, obcierałem nogi krzeseł. Zostawić należy komorę w bałaganie, jakby nieużywaną.
Później ona i Jędrzej donoszą nam, co dzieje się na górce. Kilkadziesiąt aut zajechało obok nich, wtaczają je pod drzewa. W pawilonie urządzono kuchnię – rozładowują paki i skrzynie, żywność, wódkę, cukierki, skórę na podeszwy, maszyny do szycia; widać jest to oddział gospodarczy. Mają klatki z kurami, barany, obok nas na podwórku leżą świnie, pięć sztuk, aż u nas słychać ich rechot.
Gdyby tak kawałek słoniny – każdemu aż ślinka napływa, każdy ma podobne myśli, mimo naszego ciężkiego położenia. Czy będzie można wynieść wiadro z nieczystościami? Podawać jedzenie?
Przychodzi Jędrzej. Proponujemy, żeby dał nam zapas wody, chleba, zapasowe wiadro do załatwiania się, bo nie wiadomo jest, czy jutro będzie można do nas się dostać. Najgorsze by było, gdyby na przykład założyli czymś komorę – jak by wtedy się wyszło? Mówi się już o wybiciu dziury w ścianie w tym wypadku, a w razie konieczności o odejściu i zniszczeniu schronu.
Jędrzej przynosi kolację. Niemcy zachowują się dość grzecznie, częstować niczym nie częstują. Jeden z nich, tłumacz, twierdził, że walczyli w okolicach Żelatyna i Nadwórnej z grupami partyzantów, teraz – ponieważ tamci się przesunęli w stronę Rumunii – i oni za nimi... [...]
Byłem w nocy na górze. Typowy gwar obozu. Rzucają deski, biją pale – widocznie namioty rozbijają, słychać nawoływania. Auta stoją rzędem, okienka świecą się. Powoli wszystko cichnie – noc obozowa. Słychać pojedynczy strzał, widać ktoś ze straży się bawi.
Kołomyja, 5 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Byłem w komorze, by zamknąć klapę. Obserwowałem, jak są ustawione auta, jak kręcą się warty. Tuż przed naszym nosem, może 50 metrów od nas, stoi rozbity namiot, a przed nim wartownik pod hełmem i karabinem. Jesteśmy więc w samym sosie. Tego, widać, przy wszystkich naszych niemożliwych historiach, nie wzięliśmy w rachubę. Razem z Gestapo czy też policją niemiecką pod jednym dachem... Chętnie by oni na nas zapolowali.
Siedzimy dosłownie jak mysz pod miotłą – mówi się szeptem, uważa się, by nie kichnąć za głośno, by nie kaszleć. Co najgorsze, parzymy się dosłownie w tym gorącu, jakie panuje teraz w piwnicy. Jest przedpołudnie, a temperatura 32 stopnie. Co będzie podczas gorącego obiadu? Jędrzej był rano i oświadczył, że według jego zdania nie będzie przeszkód w gotowaniu obiadu, więc zapasów nie daje.
[...] Stary Färber postękuje ze strachu – macha rozpaczliwie ręką i oblizuje wargi. Pola też ma pietra, wczoraj wieczorem była ze mną na górze i mimo gorąca w połowie ze strachu bryknęła: „A może ktoś zaświeci do komory?”. Ja jakoś po chwilowych obawach uspokoiłem się.
Kołomyja, 6 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Jesteśmy pod czułą opieką policyjnej dywizji SS. Dookoła pawilonu i szopy kręcą się straże pod karabinem. Początkowo stał tylko koło pawilonu, dziś pierwszy raz widziałem, że i dookoła nas chodzi. Przełazi przez drut, chodzi nad piwnicą. Stałem przy szparze, obserwowałem, jak dwa samoloty podniosły się do lotu, wtem słyszę kroki – o 3–4 metry od szpary przeszedł młody żołnierz, pogwizdując. Hełm, karabin, ręce w kieszeni. O czym ty myślisz teraz, cholerny Niemcze? Czy wiesz, że Żyd patrzy się z tak bliska na ciebie?
Kołomyja, 8 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Nuda. Jeden z Niemców straszył Jędrzeja Żydami. Hitler jest dobry, daje jeść, ale Żydów należy wyrżnąć. Bolszewicy są niczym, Amerykanie, Anglicy nie są tak groźni – jedynie Żydzi zagrażają ich życiu. Ta jego oracja zrobiła wrażenie na Marysi i w końcu my nie mogliśmy wyjść do komory, bo ona dostała szalonego boja.
Nim nas o tym powiadomiła, podniosłem wieko i byłem w komorze. Zamknąłem drzwi i chciałem siąść na budzie, by się przewietrzyło u nas, bo było bardzo duszno. Wtem jakiś chrobot koło ściany zaciekawił mnie – cicho podszedłem. Przez szparę zobaczyłem czyjąś schyloną głowę. Odskoczyłem i schowałem się za kołdry i łyżnik [drewnianą półkę] wiszący na sznurze. Po chwili zbieram się na odwagę, podsuwam się znowu do ściany. Może to pies, a może kura, a mnie przywidziało się, że to głowa? Ryzykować? Ryzyko wielkie, bo gdyby mnie zaobserwował, to mogą być poważne konsekwencje, ale gdyby to nic nie było – to ośmieszyłbym się. Nasze towarzystwo lubi podśmiewać się w takich wypadkach.
Przysuwam się do szpary. „To” podniosło się, gdy „poczuło” mnie za deską – i przesunęło się dalej. Uciekłem, obawiałem się, że może zajrzał do komory. Złapałem słoik z maścią dla psa i zacząłem go smarować. Gdyby zajrzał, myślałby, że to ktoś do psa przyszedł – ale byłem prawie goły, w brudnych kalesonach, bez koszuli, zarośnięty, niegolony od dwóch tygodni, głowa nieczesana, włosy z potu stoją dęba. No – zbytnio kulturalnie nie wyglądam.
Spociłem się ze strachu. Po kilku chwilach bowiem, patrząc spod łyżnika, zauważyłem nogi – przeszły parę kroków i wróciły. Zauważyłem, że mogę dostać się do szybu tak, że mnie nie zauważy, i skoczyłem. Tam, siedząc, słyszałem jak gdyby czyszczenie butów szczotką. Kto to był? Żołnierz? Jędrek? Jędrkowi nic nawet nie powiem, bo i po co. Gdy siedziałem schowany za kocami, wystawił głowę Sperber – dałem znak, by się schował.
Siedzimy więc zamknięci. Gorąco. Siedzę na ławce, bo leżeć już nie mogę. Ciało mnie swędzi od potu i brudu. Kalesony przepocone, czuję się vel śmierdzę.
Kołomyja, 27 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Do wiadomości naszej dotarła nowina, która głośnym echem odbiła się w całej Warszawie. Organizacja podziemna (podobno Armia Krajowa) dokonała zamachu na szefa Gestapo, Kutscherę, zabijając jego i adiutanta. Zamach miał miejsce – jak nas poinformowano – na Dworcu Głównym. Niemcy rozpoczęli pościg za zamachowcami, a jego epilog okazał się tragiczny. Zostali oni osaczeni na moście Kierbedzia. Nie mając innego wyjścia i nie chcąc się dostać w łapy hitlerowców, zamachowcy skakali w nurty Wisły.
Po tym wydarzeniu nastąpiły ze strony Niemców daleko idące represje. Dokonano kilku ulicznych egzekucji, nałożono olbrzymią kontrybucję na ludność Warszawy. Zaostrzono godzinę policyjną do 19 wieczór.
Warszawa, 2 lutego
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Od godziny 3.30 rano cały teren dolnego Żoliborza, ograniczony Wisłą i ulicami: Krasińskiego, Słowackiego i Potocką, otoczono kilku tysiącami wojska i żandarmerii. Każdy dom i każde mieszkanie było poddane dokładnej rewizji. Wszystkim sprawdzono dokumenty na podstawie książki meldunkowej. Akcję prowadził kierownik referatu żydowskiego B w Gestapo w alei Szucha, Anton Brandt. Nazywał siebie „Vater der Juden” (ojciec Żydów). Miał „przylepiony do ust, w których tkwiło stale cygaro, obleśnie serdeczny uśmiech”.
[...] Akcja [...] została zainicjowana na skutek donosów i informacji, że właśnie na dolnym Żoliborzu ukrywa się dużo Żydów.
Brandt osobiście aresztował nas wszystkich, każąc podoficerowi odprowadzić nas i umieścić razem w samochodzie żandarmerii jako „specjalną grupę”. Pilnował nas żandarm, którego zwerbował ów podoficer odprowadzający nas. Po kilkunastu minutach nadszedł oficer żandarmerii z kilku żołnierzami, a gdy pilnujący nas żandarm nie umiał mu wyjaśnić, dlaczego siedzimy w samochodzie, który normalnie jeździło tylko Gestapo lub żandarmeria, kazał nam natychmiast opuścić samochód i dołączyć się do grupy ogólnej na pl. Wilsona, liczącej już kilkaset osób zatrzymanych i aresztowanych.
[...] Szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęliśmy wszyscy rozstrzelania. Normalnie za ukrywanie Żydów rozstrzeliwano bez żadnego przesłuchania. Przewiezieni na Pawiak „budami” policyjnymi, zagubiliśmy się jako „specjalna grupa” i zostaliśmy wciągnięci do kartoteki więźniów, każdy osobno.
Warszawa, 7 kwietnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
O godz. 6 rano polecił nam Piecyk [szef kuchni] szybko przygotować śniadanie dla załogi, następnie wydał nam porcje żywnościowe, składające się z paczki sucharów, paczki miodu sztucznego i paczki świec dla każdej więźniarki, po czym zarządził, abyśmy były przygotowane do drogi, ponieważ w każdej chwili możemy stąd odjechać. Po wydaniu śniadania załodze (bardzo zresztą już nielicznej, bo wielu wyginęło w czasie walk z powstańcami poza terenem Pawiaka) zauważyłyśmy, że na teren więzienia zaczynają wjeżdżać samochody ciężarowe, z których wysiadali Niemcy. Jak się wkrótce okazało, był to oddział tzw. minierów, który miała za zadanie podminować całe więzienie i wysadzić w powietrze. Do pracy swej przystąpili natychmiast, a nam polecono zagasić ogniska w kuchni i ładować na samochody ciężarowe wskazany przez gestapowców sprzęt oraz pozostałą jeszcze żywność: mąkę, ryż, cukier. Po dokonaniu tych czynności polecono nam udać się do kancelarii, gdzie „uroczyście” pan komendant oświadczył nam, że mamy darowane życie, ale z to musimy pracować i milczeć. Potem załadowano nas na samochody (samochód, którym jechałyśmy, naładowany był amunicją) i wraz z całą załogą ruszyliśmy w nieznane, opuszczając Pawiak, miejsce strasznego męczeństwa.
Warszawa, 20 sierpnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.