Na placu Teatralnym oślepiającym blaskiem zieje wejście do Sal Redutowych, co przypomina mi żywo dawne chwile, gdyśmy tymi samymi drzwiami wchodzili niegdyś na premiery Teatru Narodowego, Reduty, Teatru Nowego. Naprzeciwko – ruiny Ratusza, pod którymi leżą może jeszcze kości wiernych dzieci Warszawy, oświetlone purpurowymi reflektorami, robią wstrząsające wrażenie.
Wnętrza odnowione, jak wszystko teraz, skromnie, na biało. Wrażenie luksusu dają tylko czystość, piękne schody i śliczna dekoracja kwiatowa. Pod tym względem, pomimo zubożenia ogrodnictwa, skoczyliśmy o wspaniały krok estetyczny naprzód. Zamiast dawnych, pretensjonalnych tuj, anemicznych drzewek pomarańczowych i palm – brzegiem schodów i ścian istne chodniki i dywany kwiatów sezonu, w danej chwili – prymulek – dziesiątki tysięcy prymulek, podkreślających żywą barwą liliowo-amarantową delikatne zielenie paprotek i asparagusów. Na rozległym, miękko wysłanym przejściu z pierwszego na drugie piętro ustawiło się w równym rzędzie Prezydium Rady Miejskiej teraz zwanej Narodową, żeby to upodobnić do Rosji (choć w Rosji „Narodnyj sowiet” nie znaczy „narodowa rada”, lecz „ludowa”). Na czele Albrecht drobny, bardzo młodo wyglądający człowiek, po prostu chłopiec, o dosyć ładnej, a nawet sympatycznej twarzy. Ci panowie witali przechodzących mimo gości podaniem ręki, podczas kiedy drugą wskazywali uprzejmie drogę na drugie piętro. Od razu w szatni spotkałam się z Elżunią Barszczewską, Iwaszkiewiczem i Dobraczyńskim. Był też z nimi Godik, świetny aktor, ale mało sympatyczny człowiek, a przynajmniej nie mający nic z właściwej Żydom życzliwej uprzejmości. W salach recepcyjnych ustawiono mnóstwo stołów, a na nich mnóstwo dobrego „żarcia” na zimno. Indyki, szynki, mięsiwa, sałatki, galarety, sosy różnych rodzajów, torty, czekoladki, pieczywo, masło; wina (tylko krajowe, owocowe) i wódki w bardzo umiarkowanych ilościach. Stałam jakiś czas na wprost drzwi wejściowych i na skutek tego witało się ze mną wiele dzisiejszych znakomitości. Pierwszą z nich był Cyrankiewicz z Andryczówną, potem witał się ze mną jakiś starszy jegomość, nieduży, pulchny, o dość ozdobnych rysach twarzy, wyglądający na starego doktora lub muzyka. Był w towarzystwie mało powabnej starszej damy, która także się ze mną przywitała. Zapytałam Elżunię, kto to taki. Okazało się, że nie rozpoznałam „zwierzyny” (Proust). Był to ni mniej, ni więcej tylko Jakub Berman, jeden z głównych dziś wielkorządców Polski. Towarzystwo, w którego pobliżu się znalazłam, to byli głównie aktorzy. [...]
Przy stole, gdzie stanęłam, odżywiał się Kulczyński, z którym przez chwilę rozmawiałam. Był bardzo przejęty kongresem: „To już nie jest propaganda” – powtórzył kilkakrotnie. – „To jest jedyny prawdziwy parlament świata”. Takie zdanie, jak i zdanie Piotra Nenniego: „Obrońcy pokoju to szóste mocarstwo świata” – powtarzane są często przez ludzi kongresu. Rozmawiając z Kulczyńskim spostrzegłam, że od sąsiedniego stołu kiwają ku mnie euforycznie Parandowscy. Przecisnęłam się do nich. Byli rozochoceni i zachwyceni kongresem. „To zupełnie inny poziom niż we Wrocławiu” – powiedział Parandowski. Jedli i pili, aż im się uszy trzęsły.
Na takich przyjęciach zachodzi zjawisko dla mnie szczególnie wstrętne – oto wszyscy podkradają, zwłaszcza papierosy i owoce. Nawet Elżunia skłoniła Kreczmara, by dla Wyrzyka „zwędził” pudełko kongresowych papierosów z gołębiem, Parandowska chwytała i papierosy, i owoce, i twierdząc, że na tym polega świetna zabawa, nawet mnie siłą wepchnęła do kieszeni gruszkę, którą później cichaczem położyłam na jakimś stole.
Wyszłam w końcu parę minut po dziewiątej i piechotą dobrnęłam do postoju taksówek przy Karowej. Dziwne wrażenie robiła zupełna pustka ulic po tym gwarnym różnojęzycznym tłumie. Tylko z rzadka pojedynczy przechodzień, choć to była jeszcze jak na wielkie miasto „dziecinna” godzina. Bawiły się tylko pieszczochy losu i historii. Masy już spały ciężkim snem po ciężkich robotach, do których znowu się zerwą przed ciężkim świtem. Niesamowite wrażenie robił pomnik Mickiewicza – oświetlony jakimś trupim zielonawym blaskiem, istne widmo z „Dziadów”. Mijając pomnik, mimo woli powtarzałam słowa: „I sprzyjam ludziom – z daleka od ludzi”.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O godzinie dwudziestej poszliśmy do Prezydium Rady Ministrów na przyjęcie z okazji Teatru Małego. Prezydent Bierut jak i premier Cyrankiewicz bardzo nas z Elżunią honorowali. Siedzieliśmy razem przy stole. Oprócz nas byli przy stole Paszenna, Gogolewa, Turczaninowa, Zubow, Cariow, Szatrowa, Michajłow ambasador z żoną, Ochab – jednym słowem sami najpoważniejsi. Dużo rozmawiałem z Cariowem, z prezydentem Bierutem, z Turczaninową. Po wyjściu gospodarzy rozpoczęła się zabawa na dobre. Orkiestra grała, poszliśmy w tany. Tańczyliśmy mazura. Tańczył Cariow, tańczył Annienkow. W ogóle szał. Gdzieś koło dwunastej w nocy rozeszliśmy się. Spacerkiem wróciliśmy do domu. Bardzo przyjemny wieczór.
Warszawa, 19 sierpnia
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.