Pusto i bezludno; deszcz jesienny chlapie swoje nudne De profundis; po grząskim błocie przez ogrody idziemy do znajomych, stałych mieszkańców Brwinowa, którzy podobno najwięcej ucierpieli.
Istotnie — piękna kompozycja!
Okazała willa piętrowa zaprasza do swego wnętrza nie tylko drzwiami, których już nie ma, ale i szeroko rozwartym węgłem. Dwie ściany rozeszły się na ogród jak wrota obory, ukazując w głębi olbrzymi generalny stos gruzów. Wszystko tu właściwie jest rumowiskiem.
Od granatu, który trafił w dach, runęło pierwsze piętro, popękały belkowania, mury i sprzęty utworzyły kupy cegieł i drew, to, co ocalało, drży i trzęsie się złowrogo. O sile ciosu daje pojęcie fakt, że fotele wyściełane, rzucone piekielnym pędem na ogród, padły na murawę już jako miękkie wiechcie szmaty. Straszliwy cios nie tylko burzył, ale i gniótł, szarpał, wyrzucał, ale i mełł. Sto różnorodnych zniszczeń wykonał w jednym mgnieniu oka.
Pani domu, blada i spłakana, jeszcze nie otrząsnęła się ze zgrozy i lęku. Na jej steranej twarzy widać dni i noce trwogi, które spędzili w piwnicach, uciekając z willi do willi pod ognistym deszczem kul i szrapneli. Nad sąsiadami ich, podobnie schowanymi, runęło sklepienie i omal nie zostali żywcem pogrzebani. Inni sąsiedzi z trudnością wyciągnęli z pierwszego piętra swych rodziców, parę staruszków, ogłuchłych nie tylko już na mowę pieszczotliwą dzieci, ale i na ryk granatów. Na wszystkie prośby i błagania dzieci, ażeby zeszli na dół i uciekli z nimi, odpowiadali z niezamąconym spokojem: „Ależ my nic nie słyszymy!” Trzeba ich było w końcu prawie siłą wydostawać z zacisznego pokoju, w kilka zaś godzin później granat obrócił go w perzynę.
Brwinów, 24 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.