Jest 25 grudnia 1940 roku. Ciemno i zimno. I tak trudno pozbierać obolałe kości. Aby zsunąć się z desek tapczanu i wstać. Nie obudzić dziecka. Jest przecież piąta rano. Przy wprawie nawet sznurki łapci nie plączą się. Leciutko — żeby tylko nie obudzić — pocałować czółko i... w drogę. [...]
Łapcie skrzypią i ślizgają się po zlodowaciałej powierzchni. Tak, to most. Na prawo majaczy stajnia. Nareszcie światło. Jak dobrze, że uprząż — od niedawna co prawda — nosimy do suszarni. Nie jest już sztywna jak przedtem, ale giętka i ciepła. Stara szkapa o imieniu tak boleśnie nieharmonizującym z jej wyglądem — Groza — odwraca do mnie umęczoną głowę. Potem schyla ją i pcha w podane jej chomąto. Groza jest siwa od szronu, w rzeczywistości jest gniada. Wychodzimy w ciemność. Znajduję swoje sanie po mnie tylko wiadomych znakach. Ręce marzną i grabieją przy zakładaniu hołobli i dociąganiu suponia. Gotowe. Można teraz włożyć płócienne rękawice.
Trudno jest lawirować między gromadą poruszających się w ciemnościach sań. Tym bardziej że za każdymi ciągną się przyczepione łańcuchami podsanki, które można przybliżać i oddalać zależnie od długości przewożonego drewna. [...]
Skręt. Koń zna drogę. Raczej czuję niż widzę gałęzie sosen i świerków zwisające nade mną. Są ciężkie od śniegu. Jak tu musi być cudnie w dzień. Ale teraz jest ciemno. Po pół godzinie las rzednie. Dojeżdżamy do wyrąbanych działek i sanie- -widma rozjeżdżają się do swoich brygad. Moja — jak i inne — liczy pięć osób: czterech zwalszczyków i nawalszczyk. Ten ostatni jest Rosjaninem. Na mojej działce stoją już jedne sanie. Poznaję po sylwetce Mańkę. Podchodzę bliżej. Mańka płacze: „Co ja tu robię? Pierwsze święto!...”. Mańka ma 17 lat. Przywieźli ją tu z bratem i starymi rodzicami. — Nie płacz Mańka. Szkoda łez. Zamarzną. Weź się w garść. Nic nie poradzisz...
Przyjeżdża reszta sań. Ładujemy wygrzebane ze śniegu sosny, świerki, modrzewie, brzozy. Jak leci... Wyjechać z działki na drogę nie jest łatwo. Wymijać pieńki ukryte w głębokim nieubitym śniegu, żeby nie wywrócić sań ani podsanek albo nie zaczepić łańcuchami. Nie wywrócić choćby dlatego, żeby nie słyszeć klątw nawalszczyka, który w jednym zdaniu może pomieścić niewiarygodną ilość najobrzydliwszych słów. Droga. Brnę obok sań w głębokim sypkim śniegu.
Pierwszą furę wiezie się z rozpaczą w duszy i abnegacją, drugą w oczekiwaniu szarego światła dnia, trzecią z nadzieją, że to tylko jeszcze jedna do przerwy obiadowej i ciepła ogniska.
Przed wjechaniem na pomost, tzw. estakadę, z której zrzuca się drzewo na poszczególne zwałki, trzeba się zatrzymać przed stanowiskiem Saszki. Saszka jest dziesiętnikiem, zapisuje, ile kto drzewa przywozi. W blasku ogniska Saszka wygląda jeszcze straszniej niż za dnia. Niski, krępy, garbaty okropnie, z twarzą złośliwą i wyrazem nienawiści w oczach. Quasimodo. Nigdy go inaczej w myśli nie nazywałam. [...]
Przy cieple ogniska topnieje śnieg nabity w łapcie i w najmniejsze szczeliny ubrania. Nie myśli się o tym, że wszystko to potem zamarznie na drewno. Jest ciepło. Pół godziny mija prędko. I znowu w las. Jeszcze dwie fury za widna. Ostatnia znowu po omacku i na instynkt konia... Teraz czeka się ciemności, a z nią końca roboty.
Ostatni nawrót. Na estakadzie ledwie majaczą sylwetki zwalszczyków. Mijają mnie sanie tych, co już jadą do domu. Jeszcze ostry skręt i wjazd na pomost. [...]
Stajnia. Groza, uwolniona ze zmarzniętej uprzęży i wytarta, zabiera się do siana. Jutro znowu się zobaczymy.
Droga do domu wydaje się tak strasznie daleka. Stopy nie zginają się. Każda jest bryłą lodu. [...]
Wchodzę do mieszkania. I tu znajduję słońce. Maleńka figurka podbiega do mnie trzymając w wyciągniętej rączynie suche trepy. — „Mama, mas!”
Londyn, 1950
Janina Nowacka, Dzień zesłańca, „Karta” nr 29/1999.