Wczoraj przyznano mi nagrodę państwową I stopnia „za całokształt twórczości”. Mnie! – to megalomania. Przyznano wieleset nagród. Ich lista obejmuje całą kolumnę „Życia Warszawy”, drukowaną petitem. To już na nikim nie robi wrażenia, a i pieniądze się zdewaluowały. Ale w związku z nagrodą dostałam mnóstwo zaproszeń: na otwarcie Pałacu Kultury, na akademię w nim, na defiladę, na przyjęcie w Prezydium Rady Ministrów etc.
Na nic z tych rzeczy nie poszłam, ale coś mnie podkusiło, żeby iść do Prezydium Rady Ministrów. Jako poznanie dzisiejszego „świata” to było warte pójścia, jako przeżycie osobiste to był koszmar.
Byłam już parę razy na takich przyjęciach, ale zabierali mnie wtedy Modzelewscy, a jako znający tam wszystkie chody prowadzili mnie zawsze do głównego ołtarza. Byłam więc w najparadniejszej części takich zebrań, gdzie stoły zapełnione były wyszukanymi smakołykami, panie w wieczorowych toaletach etc. Tym razem pojechałam taksówką, czym, jak się okazało, na oficjalne święta w Polsce Ludowej przybywać się nie godzi. Już przy kościele Wizytek milicja zaczęła nas zatrzymywać, krzycząc brutalnie do kierowcy: „Zawracaj zaraz, pókiś cały” itp. Daremne były próby wyjaśnienia, że jadę na przyjęcie do premiera. Jeszcze chwilę posuwaliśmy się ogromną kolejką wspaniałych limuzyn, wreszcie musiałam wysiąść, bo mój kierowca, coraz ordynarniej traktowany, trząsł się ze strachu, że mu odbiorą prawo jazdy. Doszłam piechotą. Chociaż przyszłam punktualnie o wpół do dziewiątej, jak było w zaproszeniu, apartamenty pałacu były już pełne nieprzebranej ciżby, ludzie utkani jak wojłok. Stałam w tłumie spłoszona, prawie przerażona, nie widząc ani jednej znajomej gęby. Wreszcie pierwsza - wprawdzie trzy razy tylko w życiu widziana, ale zawsze trochę znajoma gęba Ozgi-Michalskiego. Odetchnęłam, bo to straszne być w takim obcym tłumie. Staliśmy jeszcze chwilę - raptem usłyszałam dźwięki hymnu narodowego. Spocony lud rozpękł się na dwie połowy, a wąską ścieżką przedefilowali rząd i partia [...] - sami cywilni [...]. Panujący w takich wypadkach uśmiechają się do poddanych, jakoś w ogóle zaznaczają powitanie gości. Ci szli jak skazańcy z oczyma utkwionymi w ziemię albo martwo przed siebie.
Ozga-Michalski był w towarzystwie owej głównej ubiaczki od kultury, Brystigerowej, którą mi przedstawił, plotąc coś o owej akcji „amnestyjnej” w stosunku do emigrantów. Zapamiętałam, że Brystigerowa, kiedy kroczyli przedstawiciele rządu, powiedziała: „Cóż za liturgia”.
Warszawa, 23 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.