Miejscem zbiórki dla Żydów, którzy dostali nakazy na odbycie pracy blokowej, była Twarda 6. [...] Pierwsze partie przydzielano na Okęcie.
[...]
Mnie przydzielono do liczącej dziewięć osób grupy silniejszych i roślejszych, po czym zaprowadzono na jakiś plac, gdzie stało kilkanaście skrzyń wysokich wagonów towarowych (bez podwozi). Były one przymarznięte do ziemi, a wagę ich określił, okiem fachowca, znajdujący się między nami zawodowy tragarz — na 600 kilogramów. [...] Polecono nam podejść do jednej z tych skrzyń i przenieść ją do znajdującej się nieopodal szopy. Kiedy nieskutecznie mocowaliśmy się z tym zbyt wielkim na nasze siły ciężarem, zjawiło się na placu kilkudziesięciu ludzi — cywilnych lotników-folksdojczów — uzbrojonych w krótkie i długie gumowe pałki, którymi zaczęli okładać wszystkich pracujących. Do naszej skrzyni podeszło czterech oprawców i ustawili się za naszymi plecami. Każdy stanął po jednej stronie skrzyni. To rozstawienie pozwoliło im maltretować nas dokładnie i planowo. Gdy na nasze barki posypały się ciosy pałek — skrzynia drgnęła, pozwoliła się podźwignąć i ponieść w kierunku szopy. Niemcy naturalnie ruszyli za nami, nie odstępując nas na moment, nie przestając bić i kopać. Nieśliśmy nasz ładunek na podsuniętych podeń palcach, a ponieważ dzień był mroźny, ciężar zaś olbrzymi, palce rychło nam zdrętwiały, zaczęły odmawiać posłuszeństwa i groziło, że skrzynia lada sekunda wyślizgnie nam się z rąk i runie na nogi. Dostrzegli to również Niemcy, zdwoili ciosy, zwielokrotnili wrzaski i polecili nam podnieść skrzynię i nieść ją na ramionach. I znów, nie wiem jakim cudem, nasze omdlałe ręce zdołały ten rozkaz wypełnić. [...]
[Przydzielono] mnie do innej partii: noszących części maszyn, bufory oraz inne większe i masywniejsze ciężary, dochodzące do wagi kilkudziesięciu kilogramów. Trzeba je było przenosić z jednej szopy do drugiej (może 80 metrów). Po obu stronach drogi stali, [...] w odległości 2–3 metrów jeden od drugiego, żołnierze trzymający w rękach pałki i kije, zmuszający noszących, by biegli z ładunkiem truchcikiem, a z powrotem — bez ciężaru — pędem. Każdy z tego szpaleru, w chwili, gdy się go mijało, zadawał uderzenie pałką. [...]
Około 11.00–11.30 byłem już tak śmiertelnie wyczerpany i zmęczony (a poza tym ciało miałem tak obolałe, iż ciosy nie robiły już na mnie wrażenia), że postanowiłem bez względu na skutki nie pracować dalej. [...] Rzuciłem niesiony ciężar na ziemię i stanąłem nad nim ciężko dysząc. Dostrzegł to jeden z żołnierzy patrolujących plac, zdjął karabin, wymierzył we mnie i zaczął liczyć — ja byłem jednak tak zobojętniały, że [...] nie ruszałem się z miejsca. Od niechybnej śmierci uratowała mnie szybka interwencja. Niczym deus ex machina zjawiło się raptem obok mnie dwóch ludzi. Jednym był jakiś folksdojcz, a drugim Żyd w opasce — mój obwodowy (bezpośredni przełożony grupowych). „Sind Sie Gruppenführer?” [Jest Pan grupowym?] — pytają mnie. „Ja.” [Tak] — „Dann kommen Sie mit.” [Więc proszę iść z nami] Zwracają się do mierzącego we mnie żołnierza, że jestem potrzebny. Zabierają mnie ze sobą, wprowadzają do jakiegoś budynku i tu polecają sporządzić listę przydzielonych mi na dzisiaj ludzi. Widząc moje zdziwienie, obwodowy wyjaśnia, że jest to kombinacja mająca na celu zwolnienie nas, jako że wszelkie inne próby interwencji zawiodły.
Warszawa, 19 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wybrałem się wreszcie [z Grodziska Mazowieckiego] do Warszawy. [...]
Gdy szedłem wśród ruin ulic Królewskiej, Grzybowskiej i Granicznej, zmierzchło się niemal zupełnie. Naraz za mną rozległy się krzyki i tłum zaczął uciekać we wszystkie strony w największej panice. Jakichś dwóch wyrostków zawołało w biegu: „Rozbrajają kogoś!”. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się wystrzał, bo w takim wypadku mógłbym paść ofiarą jakiejś masakry w rodzaju wawerskiej i anińskiej. Mimo to nie dałem się porwać panice. [...] Spałem na kanapce u Płoskiego. [...] Z ulicy dochodziły odgłosy Niemców, patrolujących i jeżdżących samochodami.
[...]
W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domy, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu, którego nie ma komu uprzątnąć, chociaż rano maszerują całe kompanie Żydów z łopatami, kilofami i łomami żelaznymi. Jedna z takich gromad gwizdała patriotyczną piosenkę wojskową.
Warszawa, 19 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.