Rewia wojskowa odbyła się na Polu Mokotowskim w pięknym słońcu i chłodnym wietrze. Znowu konie i krzyczące aeroplany, i pancerne samochody. Ludzie — tajemnica w ich wielkiej, zbitej, zorganizowanej gromadzie. Krzyczą: „Niech żyje!”, gdy nadjeżdża prezydent, gdy na trybuny wchodzi [Józef] Piłsudski. Z tym samym entuzjazmem, tak samo głośno i bezosobowo mogliby krzyczeć coś zupełnie innego.
Uroczystość na placu Saskim (od paru dni placu Piłsudskiego) oraz akademię w Filharmonii opuściłam, oszczędzając swój „delikatny organizm” na raut na Zamku. W pięknych, wciąż jakoś świetniej ozdobionych jego salach parotysięczna ciżba ludzka. Z rzeczy ciekawszych zaszła dłuższa rozmowa moja z prezydentem [Ignacym] Mościckim. Zostałam mu „przedstawiona” (zresztą nie po raz pierwszy) przez pewną zaledwie znajomą damę za jej namową. Wypowiedziałam kurtuazyjne moje uznanie dla stylu jego w zeszłorocznej przemowie na obchodzie Słowackiego i w depeszy na zjazd ociemniałych inwalidów. Zdawał się być tym zdziwiony, widocznie nie sam je napisał, powiedział, że literatura jest mu jako uczonemu daleka. Ceni ją (niestety), gdy wnosi „wartości twórcze, uszlachetniające”. Ma stosunek do książki bardzo „osobisty”, albo „rzuca ją w połowie, albo czyta od razu do końca”. Przyznał zresztą [...], że się na tym nie zna.
Warszawa, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.