We wtorek idąc przez miasto piechotą od Nowego Światu do domu, wstępując po drodze do Krakowskiej, a więc szłam wielu ulicami – minęłam przeszło dziesięć sklepów z mięsem. Były to spółdzielnie, sklepy państwowe i prywatne. We wszystkich bez wyjątku leżały i w oknach wystawowych (do pół wysokości okna), i w samych sklepach na półkach olbrzymie połcie słoniny. W żadnym z tych sklepów nie było dosłownie ani jednego człowieka, który by tę słoninę kupował. Wstępowałam do czterech takich sklepów i pytałam sterczących bezczynnie za ladą sprzedawców. „Proszę pana (pani), czy szczęśliwi posiadacze bonów mają tak dużo tłuszczu, że nie kupują tej słoniny? Dlaczego w takim razie my, zwykli nieuprzywilejowani ludzie, którzy nie mamy w domu tłuszczu, nie możemy jej kupić?”. W jednym sklepie odpowiedziano mi: „Nie wiem”. W drugim: „Ciemna masa musi czekać, aż panowie raczą kupić”. W trzecim nie odpowiedziano mi nic, przypuszczając zapewne, że to jakieś prowokatorskie pytanie. W czwartym subiekt, czy właściciel powiedział: „My nic nie wiemy i nie rozumiemy. Słoniny sprzedawać nie wolno, tylko na bony. Ci z bonami nie zgłaszają się, na darmo tylko sterczymy i nic nie robimy, tylko marzniemy”. W dwu z tych sklepów, do których weszłam stało w każdym po jednej kobiecie, przyszły zarejestrować bony na marzec. Ale i one nie kupowały tej słoniny.
Frania opowiadała mi na temat tejże samej słoniny, że słyszała na własne uszy, jak kierownik sklepu mówił do jakiegoś „z tej komisji kontrolnej”: „Co mamy robić z tą słoniną? Przecież nam się zaśmierdza i pleśnieje”.
Warszawa, 3 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Poszłyśmy do sklepu spożywczego, przed którego oknem „coś wisiało”. Chciałyśmy kupić kurę na jutrzejsze święto. Aliści to był bażant. Kupiłyśmy więc bażanta za 700 zł zamiast kury. Potem do sklepu z farbami, gdzie kiedyś kupowałam olej lniany (o makowym już dawno nie ma mowy) do malowania. Lecz nie było lnianego, był terpentynowy. Znów więc nie było tego, czego się szuka. Kupiłam terpentynowy. Stamtąd do Lacha po pisma i gazety i po drogeriach zaczęłyśmy szukać pasty do zębów Salviadont, która okazała się jedynie dobrą spośród wszystkich ostatnio przez nas kupowanych. Okazało się, że także jej nie ma. „Już nie będzie więcej fabrykowana” – jak nas powiadomiono w jednej drogerii.
Wrocław, 31 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Jak człowiek może pracować jeżeli trzeci tydzień w Pruszkowie k/Warszawy brak jest mięsa, wędlin i słoniny. Nie jest to brak przejściowy, bo powiedzmy nie ma dwa dni, trzy, tydzień, ale trzy tygodnie czy może nawet więcej, to stanowczo zadługo, chcieć żeby dostać kawałek słoniny lub mięsa na niedzielę, to trzeba stać w kolejce już od godziny drugiej w nocy, nie mówiąc już w tygodniu, żeby coś kupić. Mieliśmy mieć kilka gatunków wędlin cóż z tego kiedy nie ma zwykłych napewno zostało wysłane gdzieś zagranicę, nie będę pisał już gdzie, a może i nie zostało wysłane. Jest to niedbalstwo ludzi zajmujących stanowiska w zaopatrzeniu ludzi pracy chcąc wywołać niechęć do rządu.
Pruszków, 11 maja
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Tak kochana Falo 49. Daj dalej znać tym, co nam zżerają mięso, kiełbasę, słoninę, że my nie możemy pracować o ogórkach, my pragniemy tłuszczów bez żadnych ogonków, bez tłoku, bez łamania kości, bo nam wstyd, jak żebracy cisnący się i krzyki w rzeźniach, bitwy o miejsce bliżej lady. Ja Falo 49 nie mogę patrzeć na te klątwy, na te tłoki, na te bluźnierstwa ludzi, ja nie mogę cierpieć, ja obejdę się czymkolwiek, kupię smalcu i basta, i dobra jest. Lecz mamy ludzi wrogo usposobionych – wykorzystują te chwile, śmiechy urządzają z ludzi przed sklepami. A macie spółdzielnie, macie tę dobroć komunistów i śmieją się. Ja oczywiście poszedłem do tychże panków i zacząłem reagować przeciwko ich śmiechom, prosiłem jednego z M.O. przechodzącego [by] chciał wysłuchać mnie o tych pankach. A ci jeszcze w większy śmiech, że to nawet i M.O. nie chce słuchać mnie, słowem okropności, okropności. Boleję bardzo nad tym, bo straszne zło wyrządza się ludowi kieleckiemu. Ogromne tysiące nasze nie jedzą mięsa w ogóle, a kiełbas nie znają, bo tylko po 20–40 dostawia się na sklep, a pod sklepem 300 osób, a więcej też.
Kielce, 16 lipca
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Mieszkam w Radomiu. Sklepów jest pełno tylko do sklepów żadnych towarów nie dostawiają. [...] od dwóch tygodni w sklepach spółdzielni nie można dostać kawałka słoniny, kawałka mięsa, kawałka wędliny. Ale nie myśl Falo, że ludzie tak rozkupują, o nie. Po prostu dlatego, że do sklepów w ogóle żadnego towaru nie przywożą. Jak tu pracować w tak ciężkich warunkach głodowych, kiedy rodzina moja wcale nie ma już sił i chęci iść do pracy.
Tak samo przedstawia się sprawa z cukrem i octem. Falo, gdzie się to wszystko z naszej kochanej Ojczyzny Polski ulatnia, kto to zjada i kto to wypija, bo na pewno nie polski naród. [...] Człowiekowi kiszki z głodu się skręcają po kartoflach z solą i ogórkach bez octu, bo towar wędruje piorun wie gdzie. Więc co mam robić, czy się powiesić, czy ukraść co i iść do więzienia, czy mam czekać na powolną śmierć głodową.
Radom, 9 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Jesteśmy zmuszeni gotować „Trybunę”, ale ona nie nadaje się ani do gotowania, ani też do czytania, ponieważ w „Trybunie” jest tylko propaganda i więcej nic. W spółdzielni nie ma żywności tylko czasem wódka.
A teraz się zapytujemy, kiedy dostarczy nam mięsa Związek Radziecki ponieważ u nas nie można dostać kupić, a w Związku Radzieckim jest, to powinien nam dostarczyć.
Skoczów, 20 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Dlaczego się tak dobrze w Polsce mamy, że jak od godz. 6-tej rano pójdzie kobieta do sklepu lub do piekarni i do masarni, więc są takie kolejki, że można zemdleć. Tak za chlebem, mięsem, a o kiełbasę, to w ogóle nie trzeba było pytać, bo nie ma. [...] Tyle transportów świń i bydląt przejeżdża przez naszą stację więc gdzie to wszystko idzie, gdzie tyle wszystkiego widzimy jak transporty wiozą, a w naszym państwie nie ma nic, ani chleba, ani słoniny, ani mięsa, cukru itp. To znaczy, że te transporty, które widzimy idą zagranicę do Związku Radzieckiego, państwa gdzie te pomarańcze produkują.
Starachowice, 20 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
We wrześniu w Polsce nie było dosłownie ani jednego kartofla na halach. W okolicach Warszawy w związku z długotrwałą suszą jest podobno nieurodzaj kartofli. Rząd naznaczył cenę kartofli 50 gr za kilo i chłopi nie przywieźli kartofli po tej cenie na rynek. Kupowało się kartofle chyłkiem po bramach po złotemu od jakiejś co zuchwalszej baby. Chłopi nie mają racji, ale jak popyt jest większy niż podaż, to cena musi być wyższa. W Sopotach były kartofle po 60 gr za kilo i nikt sobie nie krzywdował, ani kupujący, rozumiejący sytuację, ani sprzedający zadowalający się tą 20-groszową podwyżką ceny. Bardzo trudno zrozumieć teraz te wszystkie dziwne zjawiska gospodarcze.
Warszawa, 9 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na rynku żywnościowym dalej przykre braki. Mnie to nie denerwuje. Latem i jesienią można się obejść bez mięsa. Przed wojną chłopi jadali bardzo mało mięsa, a lepiej niż teraz pracowali fizycznie. A teraz nikt nie może wytrzymać bez mięsa – snadź to prawda, i pomyślna, że wymagania wzrosły. Najbardziej rozpacza nad tym Frania. Złości się, że ja i ona nie mamy kartek mięsnych – nie wyobraża sobie życia i jedzenia bez mięsa. Gniewa się, gdy jej mówię, że przy naszych możliwościach wyżywienia to jest nieduży kłopot.
Warszawa, 12 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Jestem pracownikiem Szczecińskich Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Skolwinie. Mieszkam w miasteczku Police, liczącym 6 tysięcy mieszkańców. Wszystko było by dobrze, gdyby nie zaopatrzenie mieszkańców w artykuły pierwszej potrzeby. Chleba mamy dość, a do chleba – ryby w Odrze, poza tym nic więcej. Dosłownie nie mamy co jeść. O mięsie i kiełbasie, tłuszczu i artykułach gospodarstwa domowego nie mamy co marzyć. Jeden sklep mięsny stale pusty. Nie może zaopatrzyć miasta kilka sklepów Samopomocy Chłopskiej obfitych w trunki, a nie kapustę, cebulę, kartofle, masło, jajka itp.
Kilkakrotne wzmianki w „Kurierze Szczecińskim” „czy Police są miastem” i „należy im zmienić system zaopatrzenia”, nie odnoszą żadnych skutków. MHD śpi. Po prostu wydaje nam się, iż znajdujący się gdzieś na krańcu Polski, gdzie nie ma dostępu i dojazdu i sami musimy zdobywać pożywienie dziką metodą. Przecież w Polsce Ludowej nie może istnieć bezprawie, musi ktoś się nami zaopiekować i przyjść z pomocą.
Zwracam się do Was z prośbą w imieniu wszystkich mieszkańców, zaopiekujcie się nami i pomóżcie nam, byśmy mieli co jeść, bo już po prostu brzydnie człowiekowi życie.
Police, 7 kwietnia
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Nie ma mięsa, nie ma mleka, sklepy puste. To już tak długo jest z tym żarciem, ludzie z tego powodu wściekli, a ci idioci z „partii i rządu” długo milczeli na ten temat jak ryby, coraz bardziej tym milczeniem irytując zainteresowanych […]. Były już podobno strajki („przestoje”), nawet w Warszawie, ulotki antygierkowskie etc.
Warszawa, 13 marca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A tymczasem u nas kryzys gospodarczo-rynkowy, jakiego jeszcze nie było. Nie tylko już mięsa nie ma, ale i wielu innych rzeczy, na przykład kawy (w kawiarniach zbożowa), ciastek, mąki, czasem w ogóle najprostszych rzeczy. Ceny skaczą bez urzędowego „sejmowego” powiadomienia, jest odwrót od pieniądza, którego ludzie mają sporo, dolar na „czarnym” rynku sięga zawrotnej sumy 150 złotych. Jest ogólna pogoń za tym dolarem, a ucieczka od złotego, jako tako normalny towar kupuje się za dewizy lub bony PKO w sklepach „Pewexu” albo też w nowo utworzonych sklepach specjalnych, gdzie wszystko jest, ale dwa razy droższe. Ludzie nie pracują, wieś, zamiast kontraktować świnie, zabija je i sama zjada. Do tego jeszcze powódź, która w dużym stopniu utrudniła i zniszczyła żniwa. Jak pisał Tuwim: „plajta, klapa, kryzys, krach…”.
Warszawa, 27 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Tajne specjalnego znaczenia [...]
W toku opracowania materiału w obrocie krajowym w dalszym ciągu notujemy indywidualne opinie o sytuacji społeczno-gospodarczej w kraju, a także wypowiedzi, które najczęściej dotyczą zaopatrzenia ludności w artykuły spożywcze. [...]
– Ob. Joanna R., zam. Sosnowiec [...], informuje matkę Jadwigę R., zam. Legnica [...], że „zaopatrzenie fatalne, w sklepach pustki, nawet pieczywa zaczyna brakować, warzywa drogie i mało, tylko na targu o 7.00 rano jest trochę większy wybór. Może Janek załatwiłby z konwojentem, który rozwozi mięso, żeby nam przynosił trochę wędlin. Będzie wtedy mniej powodów do nerwów”.
– Ob. Leokadia G., zam. Katowice [...], informuje ob. Wiktorię Z., zam. Rawicz [...], że „nie uwierzycie w to, ale od szeregu tygodni Śląsk jest prawie bez mięsa, co się robi, wydzieranie, kłótnie, krzyki w sklepach, nawet zwyczajnej są minimalne ilości, do historii przeszły dni, kiedy wisiała cały dzień”.
– Anonimowy autor z Katowic informuje ob. L., zam. w Gdańsku [...], że „zaopatrzenie w Katowicach było ostatnio rozpaczliwe, gorzej nie było w czasie okupacji, człowiek bardzo zniechęcony, cały dzień chodzenie, żeby coś do garnka kupić. Od rana dnia 28 września poprawiło się wydatnie, bo podobno trzy kopalnie stanęły. Dobrze, niech ludzie ocenią wyższość gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną. Huta Katowice zupełnie nas wykończy”. Dokument wyłączono z obiegu i przekazano do Wydz[iału] III „A”.
Katowice, 30 września
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Sklepy kompletnie puste, ludzie wykupują wszystko od starych konserw i makaronów po mąkę, kaszę, sól. Cukru i masła brak zupełny. W sklepach mięsnych została tylko nazwa, nie wisi tam ani pół kiełbasy. Cofnęliśmy się do epoki jaskiniowców, którym całe dnie schodziły na zdobyciu pożywienia, z tym, że jaskiniowcy wracali z polowań ze smakowitymi i obfitymi łupami, a my z pustym koszykiem. Owe gonitwy za kawałkiem chleba tak wyczerpują, że nie ma siły nawet na myślenie, a o to naszym władcom chodzi...
Warszawa, 28 października
Józefa Radzymińska, zbiór rękopisów BN, sygn. akc. 13710/2.
Pojechałem do Zespołu Szkół Rolniczych w Kluczkowicach. W Opolu Lubelskim miałem przesiadkę, więc chciałem kupić coś tam do jedzenia. W stołówce w Kluczkowicach zatrułem się już kilka razy i nie zamierzałem z niej więcej korzystać. Niestety, w żadnym sklepie nie było nic oprócz chleba. Masła, sera ani jakiejkolwiek konserwy nie znalazłem. Był to okres największych spięć strajkowych. [...] Na każdej stacji cały czas zapowiadano ostrzegawcze pogotowie strajkowe i zgłaszano postulaty pod adresem rządu. Życie pracownika terenowego, a szczególnie rewidenta, było już całkiem nieznośne.
Kluczkowice, 1 grudnia
Bronisław Stafiej, Wspomnienia w zbiorach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Lublinie, [cyt. za:] Barbara Odnous, Z pamiętnika rewidenta, „Karta” nr 41, 2004.
Wprowadzono w okresie przedświątecznym kartki na mięso, wędliny i masło. Moc kłopotów z pobieraniem ich w administracji, miliony kartek, wiele papieru, praca drukarni, biurokracja itp. Od 18-go ciągłe ogony w sklepach. Przeczekałam to szaleństwo, poszłam dziś zrealizować kartki, a tu mi mówią, że dziś wszystko bez kartek, ile kto chce, bez żadnej reglamentacji i ograniczeń! Więc jaki to porządek?! Ludzie słusznie oburzali się na zbyteczną biurokrację, ekspedientki wściekały się na pracę z kartkami przez cały tydzień, odważanie, przycinanie, obliczanie.
A więc jest gdzieś to mięso i wędliny, i masło, tylko chaos gospodarczy i nieudolność administracyjna utrudniają wszystko. Z pewnością po świętach będą banany i pomarańcze, jeśli nie zgniją w magazynach!
Warszawa, 24 grudnia
Józefa Radzymińska, zbiór rękopisów BN, sygn. akc. 13710/2.
W wielu sklepach nie starcza mięsa na kartki.
Kolejki wywołują zniechęcenie, agresywność i nienawiść. Ale organizują się, tak jakby stanowiły trwałe grupy społeczne. Pojawiają się przywódcy. Mimo uprzywilejowanych (tych na początku) i pozbawionych tych przywilejów (tych na końcu), kolejka zaczyna przemawiać jednym głosem. Tworzący ją ludzie życzą sobie, by można było kontrolować, czy jest towar za ladą czy go nie ma; by została ustalona stała proporcja towarów przeznaczonych dla kolejki inwalidów – jedna trzecia, lub jedna czwarta, nie więcej; by pozamykać małpujące Zachód supersamy, w których można dostać tylko herbatę i ocet; by kupienie trzech produktów naraz, np. kawy, czekolady i koncentratu pomidorowego (jeśli są), nie wymagało w tym samym sklepie stania w trzech różnych kolejkach.
Kraków, 11 maja
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.
Marsz głodowy w Krakowie. Afisz dnia: olbrzymi widelec próbuje nabić kartkę żywnościową wartości dwudziestu deko mięsa.
Marsz głodowy w Tarnowie.
„Solidarność” domaga się utworzenia komisji kontroli zaopatrzenia.
Kraków–Tarnów, 7 sierpnia
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.