Przed południem byłem u mojego fryzjera. Jest to ponury cham, ale lubię go bardzo. Jest jednym z przedstawicieli ginącej inicjatywy prywatnej, ma malutki zakładzik w podwórzu na Chmielnej. Lubię atmosferę tego zawodu, pełną niegrzecznej, nieuprzejmej serdeczności, takiej „dla swoich klientów”. Kiedy nikt nie czeka pod ścianą w kolejce, rozmawiamy o kobietach. To odświeża, takie vademecum seksualizmu przy strzyżeniu.
Z tą ginącą inicjatywą prywatną dzieją się dziwne rzeczy w komunistycznej Polsce, w piątym roku sześciolatki. Z prasy i z ogólnego, powierzchownego obrazu życia nie wynika bynajmniej jej istnienie. Wydaje się, jakby już jej nie było, a tymczasem tu i ówdzie widać jakiś sklepik, jakiś warsztacik, jakąś kieszonkową fabryczkę krawatów lub broszek. Przeważnie cichcem, w kącie podwórza, na peryferiach miasta. Przysiągłbym, że większość marksistów nie dostrzega tego społecznego fenomenu — sporego środowiska społeczno-zawodowego (bo nie nazywam tego już klasą), które żyje — i to nieźle — za cenę zmowy milczenia. Ale niektórzy marksiści, ci z urzędów skarbowych i ci z ekonomicznego planowania, umieją cenić sobie tę pogrzebaną za życia instytucję, jaką jest prywatna przedsiębiorczość, i ciągną nekrofilskie korzyści z ruchliwości produkcyjnej tych cieni. Zresztą cienie te muszą oddawać nie byle jakie usługi gospodarcze, skoro prasa, nawet kiedy ma na nich dobrego bacika, musi zachowywać się nader powściągliwie. Czytałem niedawno notatkę w „Życiu Warszawy” o nadużyciach pewnego prywatnego sklepiku, której oględny i pobłażliwy ton zdziwił mnie niepomiernie. Trzy lata temu nie odbyłoby się to tak łagodnie.
Warszawa, 7 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Przeczytałem na pierwszej stronie „Trybuny Ludu” poniższą wiadomość:
„Bohaterski czyn marynarzy radzieckich
Moskwa (PAP). Dziennik «Bolewaja Wachta» doniósł 6 bm. o bohaterskim czynie grupy marynarzy radzieckich.
W ciemną, burzliwą noc marynarze Nikołajenko i Judajow usłyszeli dochodzące z morza wołanie o pomoc. Z narażeniem życia marynarze Michlik, Zakrajnow, Kałasznikow, Jeremiejew i Lalko na niewielkim kutrze ruszyli na pomoc. Fale przelewały się przez pokład. Krzyki tonących przybliżały się i oddalały. W końcu zauważono przewróconą szalupę, której kurczowo trzymali się wyczerpani ludzie. Szalejąca wichura odrywała tonących od szalupy, odrzucała zbliżający się kuter. Z wielkim trudem udało się marynarzom uratować tonących.
Uratowani okazali się marynarzami radzieckiego statku «Wołochow», który uległ awarii”.
Nie mogę nie włączyć jej do dziennika. Jest to dokument zbyt kardynalny. Dowodzi nieuniknionych konsekwencji każdej dyktatury — niedorozwiniętego infantylizmu, w jaki pcha masy ludzkie każda dyktatura. Ta legendowa szmira w dziennikarskiej informacji na pierwszej stronie urzędówki potężnej, rządzącej dużym społeczeństwem partii politycznej, na czołowej kolumnie oficjalnego organu prasowego dużego państwa dowodzi, do jakiej pogardy dla człowieka i jego psychiki doszli komuniści, stawiający na zdziecinnienie umysłu ludzkiego. Nie chcę tu podawać w wątpliwość bohaterskiego czynu kilku rosyjskich marynarzy, który na pewno gdzieś i kiedyś miał miejsce. Ale to, co z czynem tym zrobiono w „Trybunie Ludu”, zasługiwałoby na głębokie potępienie, gdyby nie było tak kuriozalnie śmieszne.
Warszawa, 8 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Zezłościła mnie dzisiaj najbardziej wiadomość ze Swierdłowska, sprawozdanie z kontrolnych zawodów narciarskich, w których nasi zawodnicy, ze Staszkiem Marusarzem włącznie, znów wypadli haniebnie blado w starciu z Rosjanami. Upadek sportu w Polsce powojennej jest zjawiskiem zastraszającym i niepowszednim; Polacy, z narodu dobrze notowanego na stadionach, boiskach, skoczniach i ringach świata, spadli do rzędu nieliczących się zupełnie, niebranych poważnie pod uwagę w sporcie, przegrywających dwa mecze z rzędu w piłkę nożną z Albanią.
Do tego stanu rzeczy przywiązuję bardzo dużą wagę, zdaję bowiem sobie sprawę z tego, jak doniosłe znaczenie dla popularności narodu w świecie ma dziś sport oraz jakie zasadnicze korzyści płyną w innych dziedzinach życia z popularności na arenie międzynarodowej. O przyczynach katastrofalnego stanu sportu w Polsce mógłbym napisać sporą broszurkę; pierwszą z tych przyczyn jest zniszczenie przez komunistów dawnej, rdzennej, sformowanej przez czas i tradycję struktury polskiego sportu i automatyczne, bezduszne zastąpienie jej strukturą sowiecką. Cóż z tego, że ta nowa struktura dała znakomite wyniki w Rosji i pozwoliła Rosjanom w krótkim czasie odnieść wiele fantastycznych sukcesów o zasięgu światowym? Dla Polski nie nadaje się i ostatnie osiem lat dowodzi tego dobitnie. Zresztą bez trudu mógłbym napisać drugą broszurę o przyczynach wspaniałego rozwoju sportu w ZSRR. Pierwszą z nich jest fakt, iż sport stanowi jedyną dziedzinę życia, w której młody człowiek dokonać wielkiej kariery osobistej, nie posługując się fanatyczną, obmierzłą dewocją marksistowską. Sport traktowany jest sowiecką młodzież eskapistycznie, jako ucieczka przed uciążliwościami życia i jedyna — w gruncie rzeczy — możliwość współczesnego wyżycia się analogicznie do możliwości młodzieży innych społeczeństw.
Warszawa, 11 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Spędziłem dziś chyba pół dnia w tramwajach, jadąc wzdłuż całej Warszawy. Tramwaj warszawski jest retortą, a jednocześnie symbolem naszego życia. Jego zewnętrzną cechą naczelną jest brud, obdrapanie, zapuszczenie. Ludzie — jak wiadomo — noszą w sobie odwieczny instynkt wzajemnej nienawiści, przeogromny potencjał nienawidzenia się, co postrenesansowi moraliści — lub raczej amoraliści — określali chętnie zasadą „Homo homini lupus”. Nigdzie nie przejawia się wyraziściej niegodziwa słuszność tej zasady, jak w warszawskim tramwaju. Najspokojniejszy chrześcijanin zmienia się w tym tramwaju w istotę biologiczną i złą, tramwaj wyzwala w nim zwierzę, którego jedynym motorem postępowania jest ślepa żądza pchania się, potrącania, gwałtownych sprzeczek, kłótni, wyzwisk, wszelkich objawów nietolerancji względem znajdującego się w tej samej sytuacji bliźniego.
Rozdrażnieni nędzą i niewygodą ludzie skaczą sobie do oczu z najbłahszej przyczyny. Panuje tu bezapelacyjne prawo silniejszego w pysku i w ramieniu. Na trasie Mokotów-Krakowskie Przedmieście byłem świadkiem kilkudziesięciu chyba wymian zdań pomiędzy konduktorem a pasażerami i tymi ostatnimi między sobą, urągającymi najprymitywniejszemu pojęciu godności ludzkiej. Gorycz długiego czekania na przystanku w dzisiejszy mróz, zmęczenie szturmem przy wejściu, żal z powodu całego tego błotnistego ubóstwa i dzikiej taplaniny konkretyzuje się w nieprzytomnym ataku na tak samo upośledzonego biedaka.
Myślę, że stan ten jest bardzo na rękę komunistom, którzy — spychając regularnie społeczeństwo w warunki antycywilizacyjne — mogą później łatwiej dyskontować mierniutkie sukcesiki gospodarcze, przedstawiane jako wielkie osiągnięcia. Myślę także, że koszt jednej pierwszomajowej demonstracji pokryłby doprowadzenie komunikacji warszawskiej do poziomu prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka z końca ubiegłego stulecia, a to byłoby już bardzo wiele, ogromny krok naprzód. Tymczasem pierwszych majów było już w Warszawie osiem, komunikacja zaś warszawska mogłaby, w dzisiejszym stanie, zadowolić najwyżej Patagończyków.
Warszawa, 12 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Kilka dni temu spotkałem na ulicy pewną panią, która pełni funkcję redaktora w wydawnictwie książkowym Czytelnik. Redaktor książki jest to pojęcie i funkcja nowa, stworzona przez niewolniczą dyscyplinę kultury w komunizmie; taki redaktor opracowuje tekst książki pod kątem polityczno-cenzuralnym, skłania autora do przeróbek, wykreśleń, zmian naruszających często najbardziej zasadniczą koncepcję dzieła, bieg akcji, rysunek postaci; ponadto do obowiązków jego należy dbałość o styl, gramatyczność, a nawet ortografię, które stanowią bardzo poważny kłopot w pracach autorów zdrowych ideowo, ale częstokroć niewykończonych edukacyjnie.
„Redakcjom” i „korektom” podlegają także książki autorów nieżyjących, częstokroć klasyków, a także autorów obcych. Niedawno chwalił się przede mną redaktor książki „Dyplomata” Jamesa Aldridge’a, współczesnego lewicowego pisarza brytyjskiego, tym, jak „zoperował” i skrócił swego zagranicznego klienta. Zapytany przeze mnie, czy taki Aldridge, deklamujący na łamach „Daily Worker” o wolności kultury w komunistycznej Polsce, wie, co w kraju tym wyrabiają z jego książką, odpowiedział ze zdrowym cynizmem: „Po co? Co go to może obchodzić? Dostał egzemplarz po polsku, pieniądze i to chyba wystarczy...” Myślę, że jednak trochę obchodziłby głupiego Anglika proces preparowania jego myśli. Chociażby z prostej ciekawości...
Warszawa, 12 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Warszawa ma nową zabawę — świeżo uruchomiony przez reżim tygodnik pt. „Dookoła Świata”. Ukazał się dziś trzeci numer na mieście, dosłownie rozchwytywany z kiosków w ciągu niecałej godziny. Jest to pismo młodzieżowe, redagowane przez zespół redakcyjny organu Związku Młodzieży Polskiej — monopolistycznej organizacji młodzieżowej — „Sztandar Młodych”.
W czym leży zatem przyczyna nagłej popularności pisma, które redagowane jest i wydawane przez jedną z najtęższych, najbardziej ponurych instytucji w komunistycznej Polsce? Przyczyna jest niezmiernie prosta: pismo to jest w 95 procentach odczynione z politycznej propagandy, stanowi po prostu naśladownictwo wszelkiej prasy rozrywkowo-bulwarowej świata, jedynie na słabszym poziomie technicznym, graficznym i w ogóle dziennikarskim niż jego zagraniczne odpowiedniki. Sport, awanturnicze nowele, sporo reportaży z życia, z zabawy, z rozrywek, zdjęcia z balów, z kawiarni i restauracji, porady praktyczne, ciekawostki, zabawne rysunki — to wystarczy. Warszawa, zwłaszcza młodzież, głodna jest takiej prasy, stąd to powodzenie.
Natomiast przyczyny wydania tego typu pisma, niesłychanie nowatorskiego w stosunku do innych krajów komunistycznych włącznie z Rosją, są poważne i skomplikowane. Komuniści stoją obecnie wobec rozkładu swych organizacji młodzieżowych, naprzeciw niezmiernie trudnego i bardzo złożonego zagadnienia młodzieży, która mimo dziesięcioletniej „pieczołowitej” opieki jest bardzo wrogo nastawiona w stosunku do reżimu niż kiedykolwiek. Nienawiść polityczna, opór na uniwersytetach, rozprężenie w szkolnictwie, „bikiniarstwo”, chuligaństwo, objawy krańcowej demoralizacji, a nawet degeneracji fizycznej wśród młodzieży, alkoholizm i fatalny stan zdrowotny — oto dzwony bijące na trwogę w najwyższych instancjach partii i rządu. W kierownictwie ZMP następują ciągłe zmiany i czystki, organizacja jest pod obstrzałem druzgoczących krytyk, jej przywódcy szukają nowych, niejednokrotnie ryzykownych i brawurowych metod oddziaływania na młodzież i stąd — rewelacyjny w swej neutralności — tygodnik „Dookoła Świata”. […] Warszawa zresztą ochrzciła już organ ten nazwą „Głos Bikiniarza”, co wprawdzie podrywa zaufanie do celowości wysiłków redakcji, lecz pozwala domyślać się prawdziwych nastrojów i sympatii wśród młodzieży.
Warszawa, 15 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Całe popołudnie strawiłem na zebraniu sekcji Związku Literatów. Uczęszczanie na te zebrania jest przymusowe, wykładana jest lista do podpisania, ponieważ zaś z wielu przyczyn chcę utrzymać się w Związku — chodzę na nie dla świętego spokoju.
Te zebrania mają cel dwojaki: praktyczno-pedagogiczno-wychowawczo-instruktażowy, czyli poucza się pisarzy, jak mają pisać w duchu realizmu socjalistycznego, oraz dyskusyjno-odprężeniowy, czyli polegający na tym, że pozwalają się wygadać pisarzowi przy drzwiach zamkniętych, w „swoim” gronie po to, aby skanalizować i odprowadzić w cuchnące błotko hermetycznie izolowanej od społeczeństwa literackiej kloaki wszystkie naturalne różnice zdań i instynkty polityczne. Produkt literacki, który ma dojść do czytelnika, pozbawiony zostaje w ten sposób wszelkiej oryginalności, impulsywności, przeżytego przez twórcę autentyzmu tworzenia, wszelkiego prawa do błędu, dzięki czemu produkt ten, siłą rzeczy, musi stać się literacko bezwartościowy. [...]
Nigdy nie zabierałem głosu na tych konwentyklach. Wiem, że gdybym to uczynił, zakończyłoby się to bardzo smutno dla mnie. [...] Wobec tego siedzę i słucham tylko. Ale za każdym razem cholera mnie bierze wobec tego morza bzdur, talmudyzmu, ograniczenia, wazeliny, kłamstwa, dogmatyzmu, ciasnoty. I dziś chciałem wyskoczyć, gdy pastwiono się nad młodym, głupawym, wiernie komunistycznym literatem Konwickim, który napisał opowiadanie o miłości, z partią, szlachetnym oficerem UB i wszystkimi akcesoriami — jak trzeba — a które jednak okazało się nie „takie, jak trzeba”. Przez trzy godziny wałkowano temat, w jakim stopniu partia ma prawo ingerencji w sprawy łóżkowe swoich członków. Następnie ludzie w matuzalemowym wieku, o powierzchowności koszmarnych karłów i maszkar, jak Adam Ważyk i Melania Kierczyńska, informowali o wiele młodszych i normalnie wyglądających ludzi o tym, co to jest miłość dojrzała, czyli proletariacko-partyjna, albo animalistyczna, czyli burżuazyjno-imperialistyczno-amerykańska. Wreszcie też Melania Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, oświadczyła, że zdrada małżeńska jest kapitalistycznym przeżytkiem, który zniknie w epoce komunizmu, i od tego już nie było apelacji.
Warszawa, 21 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Stałem długo na mrozie, czekając na autobus. Przyznam, że nie czułem mrozu. Pasjonowało mnie zagadnienie: czy ja jestem prześladowany? Prawnie i politycznie jestem człowiekiem zupełnie niewinnym, wzorowym obywatelem. Nie uczestniczę w żadnej antyrządowej akcji, nie należę do zabronionych organizacji, nie prowadzę żadnej nielegalnej działalności, płacę podatki, nie działam na niczyją szkodę, jestem administracyjnie zameldowany, papiery mam w porządku. Czy istnieje tedy jakiś konflikt pomiędzy mną a władcami tego kraju? Istnieje. Różnica poglądów. Ja myślę inaczej. Różnimy się w poglądach na konstytucję i architekturę, na przemysł i sport, na wolność osobistą i szkolnictwo. Oczywiście — moje poglądy nie są brane pod uwagę, a ponadto — niewątpliwie jestem za nie prześladowany. Nie mogę ich publikować, moje książki się nie ukazują, nie mogę oddawać się pracy w mym zawodzie, tracę najlepsze lata na pracę bezużyteczną dla mego indywidualnego rozwoju, nie mogę być naprawdę pożyteczny dla mego społeczeństwa, zarabiam z organicznym trudem ma życie, nie mogę otrzymać mieszkania, w wielu wypadkach traktowany jestem jak obywatel pośledniej kategorii.
Warszawa, 22 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Chuligaństwo jest zjawiskiem specyficznym dla krajów i społeczeństw o słabej strukturze prawnej i podminowanej przez totalizm polityczny praworządności. Na ostrą plagę chuligaństwa cierpiała Rosja Sowiecka w latach dwudziestych i trzydziestych; podobno poradzono sobie tam z chuligaństwem w skali społecznej, głównie za pomocą metod wychowawczych Makarenki, ale nie jestem tego tak pewny, obiektywnych zaś sprawozdań brak.
W Polsce, początkowo, chuligaństwo było wyraźnym objawem powojennego bezhołowia, bezprawia, dzikości obyczajów, nędzy, słabej władzy państwowej, okrutnych starć politycznych. Kwitło w niesamowitym oceanie warszawskich ruin, na Dzikich Polach Ziem Odzyskanych, na nieadministrowanych przez nikogo terenach arcyciekawej, brutalnej, przez nikogo właściwie nieopisanej erze Szabru i Wielkich Wędrówek w Wagonach bez Okien i było wtedy czymś uzasadnionym i zrozumiałym, rodzajem ponurego, choć ubarwiającego rekwizytu epoki. W latach czterdzieści siedem–osiem–dziewięć–pięćdziesiąt poczęło znikać, ale w pięćdziesiątym pierwszym, drugim, trzecim objawiło się naraz z przerażającą siłą, tym groźniejsze teraz, że płynące ze środowisk młodzieży wychowanej już w warunkach względnej stabilizacji stosunków społecznych i materialnych.
Starannie ukrywane przed opinią publiczną fakty okrucieństwa i zdziczenia przedostawały się tu i ówdzie, w formie pogłosek, do wiadomości ogółu: wiedziano w Warszawie o wyrzuceniu inwalidy z pędzącego pociągu podmiejskiego przez grupę pijanych wyrostków, o wrzuceniu pod koła kontrolera, który domagał się okazania biletów, o zamordowaniu jakiegoś faceta, który staną w obronie żony napastowanej przez rozwydrzonych smarkaczy, o bandzie młodocianych gangsterów z Poznania rabujących małe, idące do szkoły dzieci, dopuszczających się gwałtów na sześcioletnich dziewczynkach — ciekawe, że ci młodzi ludzie rekrutowali się głównie z poznańskiego liceum pedagogicznego — o napaściach, awanturach, bijatykach w tramwajach, autobusach, kinach, restauracjach, kończących się z reguły ciężkim kalectwem napadniętych, przeważnie ludzi starszych i spokojnych. Rozbestwienie osiągnęło swój punkt kulminacyjny — według mnie — w Ząbkach pod Warszawą, gdzie ludność miasteczka obrzuciła kamieniami karetkę pogotowia ze śmiertelnie rannym człowiekiem, którego ząbkowscy bandyci wrzucili pod pociąg za to, że się przeciwstawił ich harcom na dworcu. Tu, gdzie cała ludność staje po stronie zbrodni, zaczyna być naprawdę źle, stajemy naraz poza dobrem i złem [...].
Po Warszawie krążą coraz bardziej ponure wieści, a mieszkańcy Saskiej Kępy i Mokotowa boją się wieczorami wychodzić z domu. Na peryferiach milionowej stolicy dużego państwa w pełni pokoju panuje powszechna obawa przed „rozbieraniem”. Na łamach prasy zaś toczą się dyskusje, a zastępca komendanta milicji warszawskiej skarży się, że za mało ma ludzi. W dziesięć lat po wojnie.
Warszawa, 24 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Byłem dziś na kawie z Jerzym Zarzyckim, znanym polskim reżyserem filmowym. […] Na początki 1948 roku dano mu do roboty bardzo reklamowany i w istocie doskonały scenariusz Czesława Miłosza i Jerzego Andrzejewskiego pt.: Robinson warszawski. Był to jeszcze czas, gdy wierzono w harmonijną współpracę wybitnych literatów z filmem na zasadzie zwycięskiej rewolucji — nie ma już wszak żydowskiego geszefciarza, który zamawiał szmirowate scenariusze u pokątnych spekulantów pióra, na jego miejsce przyszło Państwo, a Państwo — jak wiadomo — jest zbiornicą wszelakich mądrości i kunsztów. Scenariusz był w rzeczy samej rewelacyjnie napisany.
Zarzycki zabrał się szparko do dzieła i zaczął kręcić. Kręcił niemal trzy lata. To długo, na ogół film robi się parę miesięcy. Ale film Zarzyckiego był filmem-monstre, w filmie tym, jak w probówce, dokonywał się całkowity proces kształtowania komunistycznej zasady, że kultura i sztuka są tylko i wyłącznie funkcją polityki. Początkowo Robinson warszawski miał być wstrząsającą wizją artystyczną przeżyć samotnego człowieka w oceanie ruin opróżnionej z ludzi — po Powstaniu — Warszawy. W tym czasie jednak komuniści przystąpili do upolitycznienia sztuki i otworzyli cheder socrealizmu. Zarzycki musiał zatem zmienić swój film i „dokręcać”. Musiał „dokręcić” postać szlachetnego oficera radzieckiego, potem „dobrego Niemca”, bo właśnie powstała NRD, potem bojowców z Armii Ludowej, potem „wyzwolenie” i tak dalej, bez końca.
To właśnie trwało trzy lata, wreszcie na ekranach ukazał się film pod nazwą „Miasto nieujarzmione”, będący bełkotliwym galimatiasem idiotycznie skleconych scen, stekiem artystycznie nieudolnej, nieporadnej tandety. Tylko w niektórych ujęciach, obrazach, momentach zachowały się przebłyski talentu Zarzyckiego, wspartego wspaniałą kreacją Jana Kurnakowicza w roli głównej. Film, który mógł być przebojem polskiej kinematografii za granicą, znakomitą ilustracją powstańczej martyrologii Warszawy, zostawił po sobie niesmak wśród publiczności i katar żołądka u rozgoryczonego i wyczerpanego Zarzyckiego.
Warszawa, 27 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Dziś w autobusie linii 116 byłem świadkiem dzikiej awantury. Małe dziecko, siedząc przy oknie, oparło zabłocony bucik o przeciwległe siedzenie. Za chwilę na wolnym miejscu usiadła jakaś pani i zabrudziła sobie płaszcz. Zaczęło się od sprzeczki, która przerodziła się w odrażającą kłótnię, pełną karczemnych wyzwisk i płaczu dziecka. O co? O zabrudzony płaszcz. Gorzej niż u Gogola, u którego dopiero kradzież płaszcza staje się przyczyną rozdzierającej tragedii. Ale poszliśmy nieco dalej od Gogola, który znał tylko ponure czasy rosyjskiego samodzierżawia. Dziś mamy dziesięciolecie Polski Ludowej. Dwie kobiety o zabiedzonych twarzach, ubrane grubo i tandetnie, podmalowane tanią szminką, gotowe są do rwania sobie włosów z głowy o grudkę błota na płaszczu. Ale jak trudno jest dziś o płaszcz? Ile dniówek trzeba wyrobić, ile miesięcznych wypłat odczekać, aby kupić brzydki, lichy płaszcz?
Nie ma dzisiaj miejsca na życzliwość ludzką, na uśmiech wybaczenia dla dziecka po godzinnym czekaniu na mrozie i błocie na autobus. Tłocząc się i gniotąc w jego zimnym wnętrzu, taplając nogami po zabłoconej podłodze, klnąc nędzę, pracę, czekanie, cały ten ponury, zimny, głodny dzień ludzie prą do zwalenia na kogoś winy za swe nieszczęścia. Jest okazja — dziecko chce (!) nam zniszczyć płaszcz, huzia na dziecko!... W oczach kobiety w zabłoconym płaszczu tliła się żądza mordu, rozorywania twarzy, wszystko jedno komu, aby za to wszystko, za to całe gówno wokół nas...
Warszawa, 29 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
W Warszawie mówi się dość swobodnie o czystkach i zmianach w KC Partii — właściwym rządzie Polski, gdyż to, co nazywa się oficjalnie rządem, jest faktycznie tylko najwyższym szczeblem administracji. Usunięty został dyktator polskiej prasy, szef wydziału prasowego KC Staszewski — „Żyd blondyn i dlatego podwójnie niebezpieczny”, jak mawiał o nim jeden z zagranicznych korespondentów, wydalony z Polski przed paru laty. Podobno ustąpił Leon Kasman, redaktor naczelny „Trybuny Ludu”, urzędówki partyjnej i państwowej, oraz ma ustąpić Paweł Hoffman, kierownik wydziału kultury KC, sławny talmudysta, odpowiedzialny za puszczenie w ruch w Polsce parowego walca socrealizmu, który zgniótł resztki wolnej kultury i prawdziwej sztuki w tym kraju. Wszyscy trzej są Żydami, czyżby tedy przy zbiegu alei Trzeciego Maja i Nowego Światu powiał cuchnący wiaterek antysemityzmu, którego odór tak niedawno i z takim wysiłkiem wywiewano z Kremla?
Warszawa, 30 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Mróz dochodzi do dwudziestu pięciu stopni w ciągu dnia. Ludzie wędrują po mieście śmieszni i okutani. Każdy naciąga na siebie, co tylko ma. Nikt, nawet najprzystojniejsza kobieta, nie wygląda dziś na ulicy ładnie. Czekanie na tramwaj czy trolejbus jest w tych warunkach męczeństwem. Wydaje mi się, że jeśli Warszawa zdobędzie się kiedyś na zbrojne wystąpienie przeciw reżimowi, to rewolucja zrodzi się w taką pogodę na przystankach. Dzika nienawiść płonie w oczach czekających godzinami na autobus na widok limuzyn komunistycznych dygnitarzy; takiej nienawiści nie zauważyłem nigdy we wzroku bezrobotnych spoglądających na auta milionerów.
Jest coś nieludzko okrutnego w fakcie, że w taki mróz ludzie czekają godzinami w ogonkach do tramwaju, podczas gdy prasa warszawska ocieka wazeliną, pisząc o „wspaniałym darze Związku Radzieckiego dla Warszawy”, nikomu niepotrzebnym drapaczu chmur. Gdyby komuniści chcieli naprawdę pomóc Warszawie, rozwiązaliby przede wszystkim palący i haniebny problem komunikacji, zamiast ładować miliony złotych w inwestycje czysto prestiżowe czy propagandowe. Ale ja odczuwam zawsze niejasną pewność, widząc przemarzniętych, spychających się pod koła w bezwzględnej, potwornej walce o wpakowanie się do wagonu ludzi, że ktoś się temu z satysfakcją przygląda, powtarzając z cicha: „Niech się męczą, niech się mordują, dobrze im tak, lepiej nas potem będą kochać, bardziej nam potem będą wdzięczni...”.
Warszawa, 1 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Znaleźli się ludzie w Europie, którzy wpadli na myśl bardzo nienową, lecz niezwykle przydatną w tym akurat momencie dziejowym. Myśl prosta, a nawet nieco zużyta — zjednoczenie Europy służyło zawsze imperialistycznym dyktatorom, wodzom i zdobywcom, co w konsekwencji dawało mizerne rezultaty, albowiem jakieś contradictio in adiecto zawiera się w koncepcji Europy zjednoczonej pod czyimkolwiek przewodem.
W tej starej, sceptycznej, mądrej części świata, która stworzyła tyle dobra i zła, nikt nie może dominować ani przewodzić, toteż grubiaństwa Napoleona i brutalna nikczemność Hitlera, chociaż oparte na prawidłowych przesłankach rozumowych, musiały zakończyć się pełnym fiaskiem. Natomiast tym razem, w Strasburgu, pomyślano gruntownie o tym i pewni mądrzy ludzie doszli do wniosku, że istnieje coś, na czym można oprzeć europejski porządek myślowy. Tym czymś jest sposób życia, European way of life, poszanowanie pewnych wartości w organizacji społeczeństw, które z powodzeniem może zastąpić przestarzałe i zetlałe do szczętu w popiołach ostatniej wojny mity nacjonalizmów. W ten sposób powstało jądro nowej ojczyzny ideologicznej, niezwykle groźnej dla komunizmu, aczkolwiek póki co trwa ono w słabiutkim, embrionalnym stanie.
Warszawa, 2 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Byłem dziś po raz pierwszy w nowo otwartej kawiarni na MDM-ie. Widziałem w życiu wiele pięknych lokali kawiarnianych, barków, hotelowych westybulów i temu podobnych wnętrz w Paryżu, Wiedniu, Sztokholmie, Kopenhadze — ale ta warszawska kawiarnia zdołała mi jeszcze zaimponować swym spokojnym wykwintem, smakiem, bogactwem i urodą wnętrzarskiego szczegółu, cennością materiałów i tworzyw. Cóż z tego wszystkiego? Tydzień dzieli nas od jej otwarcia, a już schody są popękane, śliczne poręcze poobłupywane, podłogi pokrywa warstwa powierzchownie sprzątniętego błota, na marmurowych kolumnach widnieją poprzyklejane obwieszczenia z ordynarnego papieru pisane ręcznie i informujące o tym, że nie należy pluć na podłogę lub należy oddawać płaszcze do szatni. Reklama zewnętrzna jest zrobiona zastępczo ze zmiętej papieroplastyki i tak trwa, wszystko razem tonie w brudnawym świetle źle dobranych żarówek, sprawia wrażenie zapuszczenia, niechlujstwa, trzeciorzędności, któremu nie mogą w żaden sposób zapobiec twórczy wysiłek architekta i dostatek wyposażenia. Takiej właśnie aury wymaga komunistyczny styl życia, toteż zawsze wstrząsa mną anomalia tkwiąca w komunistycznym nuworyszowskim sadzeniu się na przepych, który potem, własnymi rękami, ściąga się w gnój i dopiero wtedy twierdzi się, że nowe życie wygląda wspaniale...
Warszawa, 4 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Odbyło się u nas zebranie komitetu blokowego. Jest to triumf. Nad administracją budynku, której polityka polega na wpychaniu nas w kondycję dzikich lokatorów, bezprawnych użytkowników lokali mieszkalnych, pozbawionych ochrony przepisów i nie mających tytułu do żadnych form organizacyjnych. Taka pozycja wyrzutków społecznych ma swoje uroki, komitety blokowe to w istocie instrumenty kontroli nad życiem codziennym, naprzykrzające się idiotycznymi postulatami pracy społecznej i zaangażowania w bezsensowne zajęcia. Ale ich pomoc w awanturach z administracją Młodzieżowego Domu Kultury jest nie do pogardzenia, zainstalowanie się u nas macek Miejskiej Rady Narodowej to w naszej sytuacji pozytyw. [...]
Wystąpił zawodowy aktywista z dzielnicy i zabrał się do mowy wprost z „Podręcznika agitatora”, o walce o pokój, o imperialistycznych kłach, o współzawodnictwie pracy. „A co z obierkami w klozetowych muszlach?” — rozległ się niecierpliwy, lekko zachrypły głos z tyłu pomieszczenia. Tu Olek [Mickiewicz] [...] zrobił rzecz niecodzienną, a mianowicie odsunął delikatnie prelegenta namaszczonego przez partię, niesłychane naruszenie rytuału, powiódł wzrokiem Cezara po zebranych i zagrzmiał: „No! Proszę bardzo, jak już jesteśmy przy temacie! Kto rzuca kartoflane bździny do klozetu, kto? Niech się przyzna! Po to tu jesteśmy, po to żeśmy się zebrali!”. Ten z dzielnicy próbował interweniować, coś tam chachmęcił, że zebranie to wyraz społecznej i politycznej świadomości, a nie tylko odpadki, ale Olek już go nie puszczał, wbił się groźnie i oskarżycielsko w nasze sumienia, powiało prawdziwym autorytetem i nawet ja, który nigdy nie obierałem w tym gmachu kartofli, poczułem się jakoś winny.
Warszawa, 13 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Warszawa 2009.
Komuniści [...] postawili tezę, że urbanistyka uczy, jak budować miasto, aby nadawało się najlepiej dla wiernopoddańczych, gigantycznych manifestacji politycznych, a jednocześnie aby uniemożliwiało powstanie zbrojne przeciw ich władzy i wychowywało typ ludzkiego termita stłoczonego w ciasnych klateczkach ogromnych, mieszkalnych bloków-uli. MDM jest klasycznym przykładem tej tezy, mieszkalnictwo i linie komunikacyjne w śródmieściu. Z okien należy machać chusteczkami do przeciągających ulicami pochodów, w mieszkaniach nie można wypoczywać ani spać z powodu nieustannych masówek, śpiewów i hałasów pod oknami. Wszystko to ubrane w patetyczno-ciastkową architekturę o rzekomo „narodowych” tradycjach, ciężką, krzemienno-głazową, „zdobną” w kamienne balkony i szesnastometrowe słupy kolumnowe, obok których wietrzy się w oknach pościel i wiszą zamordowane na obiad kury, wyzbytą bez reszty z wdzięku i przytulności, pełną artystycznej lichoty — architekturę trzeciorzędnych, mało wpływowych banków i przedsiębiorstw asekuracyjnych z Londynu czy Berlina. W dodatku te pełne nadętej sztuczności fasady kryją nędzną, przestarzałą, ceglaną tektonikę i tandetnie wykończone, ciasne mieszkania.
Niezależnie od milionów kilogramów urzędowej wazeliny, która spłynęła z polskich gazet w związku z otwarciem MDM-u, zachwycających się „lekkością i potęgą” tej architektury, Warszawa przyjęła ciepło MDM, widząc w niej kawał wielkomiejskości, przyzwoity kęs o skali godnej wielkiej stolicy. Napisałem w „Tygodniku Powszechnym”, co sądzę o MDM-ie, cenzura wycięła pół artykułu, ale pozostała połowa wystarczyła, aby niektórzy architekci klepali mnie z wdzięcznością po plecach.
Warszawa, 4 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
A więc byłem dziś w dawnym pałacu Mostowskich. Jest to budowla znana w Warszawie. Elegancka fasada klasycystycznego pałacu kryje największe i najgłębsze w stolicy kazamaty Bezpieczeństwa. Oficjalnie nazywa się to Komendą Miasta Milicji Obywatelskiej, ale wszedłszy za bramę i spojrzawszy w perspektywę ciągnących się w głąb ciężkich, ponurych sklepień i nagich dziedzińców — nikt nie może mieć wątpliwości, gdzie się znalazł. Po co Milicji te mury i te lochy, dosłownie wyczuwalne pod murami, pulsujące nieszczęściem ludzkim, bezprawiem, krzywdą, gwałtem? Dla sankcji administracyjnych?
Po godzinnym czekaniu zeszła po mnie urzędniczka o wyglądzie zaniedbanej służącej, zabrała mój dowód osobisty, przeprowadziła mnie przez trzy kolejne kontrole przepustek i poprowadziła długimi korytarzami, na których stali gdzieniegdzie wylękli ludzie, spoglądający na siebie z mimowolnym współczuciem. Jest coś w atmosferze tego gmachu, że najniewinniejszy człowiek, wraz z przestąpieniem progu, tracił wszelką nadzieję wydostania się zeń. Może to owa naga ponurość korytarzy sprawia, że człowiek rozluźnia się psychicznie do stanu zahipnotyzowanego przez węża kolibra, dostaje niezdrowych wypieków, zaczyna czuć się absolutnie bezbronnym. Może ów dziwaczny cocktail brudnawej zwykłości i grozy, parujący niewidzialnie ze ścian tego codziennego, zapuszczonego urzędu, stwarza niezwykłe poczucie zrezygnowanej rozpaczy, które towarzyszy tu każdej myśli. [...]
Po godzinnym czekaniu pod drzwiami — rytuał i taktyka zarazem, takie nieliczenie się z czasem, należące do klasycznych wzorów w sowieckim systemie śledczym — wezwany zostałem do środka. [...] Zapukałem, wszedłem. Facet podał mi niezręcznie rękę i wskazał na miejsce przy stojącym pośrodku dużego pokoju stoliku. Sam usiadł za oddalonym o jakieś trzy metry biurkiem. Też rytuał...
Facet był po cywilnemu, w tanich butach narciarskich i tandetnej marynarce z PDT-u, ale wyglądał schludnie. Włosy miał podcięte z tyłu „na donicę”, modą sowieckich oficerów: mógł być w moim wieku, może trochę młodszy, o powierzchowności popularnej, wręcz typowej w różnych Wołominach, Tłuszczach, Zielonkach i temu podobnych metropoliach wschodniej części województwa warszawskiego. Uśmiechając się, ukazywał doborowy garnitur niedrogich, srebrnych zębów, co — zdaje się — uważał za zasadniczą ozdobę swego oblicza. Mówił do mnie per „pan”, z miejsca oświadczył, że wezwany jestem jako świadek, że nic mi nie grozi i że mam mówić prawdę, bo inaczej mogą być różne konsekwencje. Uśmiechnąłem się z tej nieporadności, widać było od razu, że facet to embrion, jeżeli chodzi nawet o urzędową delikatność. Wziął widocznie uśmiech za obietnicę harmonijnej współpracy, bo złagodniał z miejsca i powiedział: „Ta nasza kochana Warszawa, wie pan, są w niej dobre ludzie, ale są w niej i złe ludzie. Bardzo dużo złych ludzi...”.
Warszawa, 17 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Wczoraj długie kolejki ludzi wystawały na zimnie i słocie przed cukierniami. Był tłusty czwartek i ludzie stali wytrwale, czekając na kawałek tradycji. Cóż za rozpaczliwy paradoks błąkał się wśród tych długich, milczących ogonków, w których smutni, zmęczeni ludzie stali godzinami po to, aby nabyć parę pączków. Słyszałem rozmowę dwóch komunistów, którzy ociekali głupim zadowoleniem: „Widział pan kiedy przed wojną takie tłumy po pączki?” — mówił jeden z nich. To było symboliczne. Ten głupiec nie widział, że ludzie stali tu tylko po pączki, a nie po radość i beztroskę, która jest istotą tłustego czwartku. Przed wojną, mój Boże... obejdźmy się bez tanich porównań... Ci ludzie stali tu za krztyną słodyczy, która miała być dla nich dziś wieczór namiastką, okłamywaniem się, że mają coś z życia. Stojąc, wiedzieli już, że okłamują siebie i innych. Tak, jak okłamywał Polaków Hilary Minc, tłumacząc im po każdej zwyżce cen, że dzięki niej nastąpi poprawa bytu, jak tłumaczył drożyznę i brak towarów na rynku „trudnościami wzrostu”. Przed wojną, być może, nie stały kolejki po pączki, ale wraz z pączkami nabywało się na pewno radość tłustego czwartku.
Inna rzecz zgoła — jak metafizyczną wartością jest tradycja! Przecież dziś wiemy o tłustym czwartku wyłącznie z ustnej tradycji. Gazety nic o nim nie piszą, nie ma go w sensie społecznym. A mimo to kierowane przez komunistów piekarnie i cukiernie smażyły zwielokrotnione ilości pączków i kolejki formują się przed sklepami. Biedni głupcy, którzy nie wiedzą, w kogo to mierzy, przeciw komu i za kim stoją te kolejki...
Warszawa, 27 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Chodziłem po Nowym Świecie i oglądałem wystawy księgarń. Trzeba przyznać, że komuniści wydają dużo, pięknie i tanio. Mówi się o tym, że wydawnictwa komunistyczne fałszują klasyków literatury wszystkich epok i dlatego tak szafują wydawaniem książek, których treść jest dynamitem intelektualno-moralnym przeciw każdemu jarzmu, każdej niewoli, każdemu totalizmowi, każdej nietolerancji, każdej tyranii i dyktaturze. Nie chce się wierzyć w takie praktyki, aczkolwiek czasami pominięcia, drobne retusze czy zniekształcenia zdania mogą w nich być znakomitą zdobyczą. Nie jestem jednak w stanie sprawdzić skrupulatnie tegorocznego wydania „Fausta” z oryginałem, czy porównać stare wydania Montaigne’a, Diderota, Prusa i Świętochowskiego z obecnymi. Wydaje się raczej, że komuniści ufają sile swych interpretacyjnych przedmów, przypisów i komentarzy, ustawiających — ich zdaniem — każdy tekst i każdego pisarza tak, „jak trzeba”. Mylą się fatalnie, to jasne, tak muszą się mylić wszyscy wierzący w ograniczoność jako w dominantę ludzkiego umysłu. W każdym razie dla mnie oglądanie witryn księgarskich i plądrowanie po półkach księgarni stanowi męczarnię. Tak pragnąłbym cieszyć się z ich bogactwa w sposób prosty, nieskomplikowany, bez Schadenfreude i dręczących spekulacji, prostą radością wzrastającego dobytku...
Warszawa, 2 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Mija dziś pierwsza rocznica śmierci Stalina. Co jak co, ale facet był wielki. Był twórcą najbardziej nowoczesnej tyranii. Rozumiał, jak nikt inny, że tyrania w wieku XX polega na maksymalnym zniewoleniu każdej jednostki ludzkiej z osobna, na spętaniu każdego przejawu życia w społeczeństwie, na brutalnym sięgnięciu do najbardziej indywidualnych intymności każdego człowieka. Potrafił udoskonalić tyranię polityczną tak, jak udoskonala się dziś silnik samolotu, do optymalnego wniknięcia w każdy szczegół, w kosmos skomplikowania współczesnego motoru. Artykuł programowy, jaki ukazał się w „Prawdzie” z okazji tej rocznicy, tchnie pełnym nienawiści szacunkiem dla postaci Stalina. To jest tym, co żywią dla jego wspomnienia jego następcy i spadkobiercy.
Warszawa, 5 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Nareszcie ukazał się w „Trybunie Ludu” artykuł o fenolu. Prawa fenolu jest równie komiczna, jak przygnębiająca, czyli że zawiera w sobie coś z prawd powszechnie obowiązujących. Od paru miesięcy Wisła pod Krakowem jest zatruta. Woda z kranów nie nadaje się do picia nawet po najsurowszym przefiltrowaniu, ryby w rzece wyzdychały, ludzie noszą wodę z podwórzowych studni, kopią nowe studnie — w Krakowie panuje nastrój epidemii albo oblężenia, albo obydwu tych stanów naraz.
Dochodzenie nie wymagało nawet zbytniego zachodu, sprawa jest w rzeczy samej dość prosta — ot, tylko wielkie fabryki chemiczne pod Krakowem, jak na przykład Oświęcim-Dwory, zlewały od paru lat beztrosko odpadki do Wisły i biedna ta rzeka, macierz Polski, została zatruta fenolem. Inne fabryki, huty i kopalnie, położone na pobliskim Śląsku i w dorzeczu Wisły, od lat to samo, no i rezultaty wreszcie przyszły. Na tym jednak sprawa się nie kończy, najznamienitsza jest w tym wszystkim postawa władz i prasy komunistycznej. Ta ostatnia nabrała ryzykownie zatrutej wody w usta i zamilkła hermetycznie. Na dziesiątki tysięcy listów redakcje krakowskie odpowiedziały ciszą i milczeniem. Pisano o wszystkim, tylko nie o wodzie, cieszono się nawet — cóż za finezja! — ze wzmożonego spożycia wód mineralnych w kioskach ulicznych, które to wody krakowianie zaczęli masowo wykupywać.
W lutym odbyła się w Krakowie niezwykle ważna, partyjna konferencja wojewódzka z udziałem wicepremiera Cyrankiewicza, na której omawiano stosunek Partii do potrzeb człowieka pracy. O wodzie ani mru-mru, przynajmniej w sprawozdaniach prasowych z konferencji. Wreszcie dziś ukazał się artykuł w „Trybunie Ludu” raczej bagatelizujący całe zjawisko i zwalający winę na efemeryczną odpowiedzialność kilku ministerstw i bezosobowych przedsiębiorstw „źle gospodarujących ściekami”.
Warszawa, 6 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Aleje Jerozolimskie pomiędzy Kruczą a Marszałkowską pozostają jeszcze w nietkniętym stanie popowstaniowym: prowizorycznie załatane ruiny, ocalałe bramy, zrujnowane klatki schodowe, tymczasowo wyremontowane sklepy, obdrapane domy — cały ten paliatyw życia handlowego z pierwszych miesięcy po wojnie trwa tam po dziś dzień. Brudne bramy i obskurne podwórka usiane są brzydkimi sklepami, sklepikami, sklepiczkami, składzikami, warsztacikami, pracowniami pantofli rannych, parasolek, rękawiczek, zabawek, sztucznymi cerowniami, farbiarniami, pralniami chemicznymi.
W kilku bramach i podwórkach kłębi się warszawska, prężna inicjatywa prywatna, zepchnięta sztucznie za pomocą odgórnych dekretów do takiego gospodarczego getta. Pstrokacizna szyldów, wywieszek, tabliczek przypomina żywo dzielnicę żydowską sprzed wojny albo najbardziej handlowe arterie handlowych cities wielkich miast. Jest podobieństwo powierzchowne, dziwaczność bowiem czy zdumiewającą anomalię gospodarczą tych zjawisk można ocenić dopiero po wglądzie w wytwarzane i sprzedawane tutaj towary. Na umiejętnie i przewidująco niepozornych, lichych, tandetnych i brudnawych wystawach w takich samych gablotach leżą kosmetyki znanych firm: „Heleny Rubinstein”, Cediba”, „Elisabeth Arden”, kupony najdroższych angielskich materiałów, nylonowe szczoteczki do zębów obok kremów „Palmolive”, oryginalne aparaty „Gillette” obok włoskich krawatów, najmodniejsze pończochy paryskie „bez szwu” obok krajowych wyrobów pokątnych spółdzielni czy warsztacików prywatnych produkujących imitacje kamei, sztuczną biżuterię, przybory do depilacji brwi i rzęs, pomoce kosmetyczne, grzebienie czy sznurowadła.
Warszawa, 9 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Złamał mi się stary grzebień, kupiłem nowy w reprezentacyjnej państwowej drogerii, w Alejach Ujazdowskich, recte Stalina. Dziś rano próbowałem się nim uczesać. Poraniłem sobie dotkliwie skórę na głowie, poorałem sobie czaszkę w krwawe bruzdy długich, konsekwentnych zadrapań. Spojrzałem jeszcze raz na grzebień — na oko zwykły, niczego sobie grzebień, nawet bardzo ładny, z plastiku, w seledynowomorskim kolorze. Kosztował 8 złotych, a więc drożej niż obiad klubowy w Klubie Literatów. Z tym że obiad można od biedy zjeść, grzebieniem zaś nie można się uczesać. Kaleczy. Czy producenci o tym wiedzą? Chyba tak, nic bowiem nie wskazuje na to, że mają czaszki ze stalowej blachy. Co zatem sprawia, że grzebienie, których produkcja jest łatwiejsza od traktorów, nie nadają się do użytku. (Czy i w jakim stopniu traktory nadają się do użytku, tego nie wiem i fakt mojej niewiedzy osłabia nieco efekt powyższego porównania).
Komuniści tłumaczą to zjawiskiem tak zwanego brakoróbstwa, czyli nieróbstwa w produkcji. Walczą z tym nawet bardzo ostro w zakładach produkcyjnych, w prasie, propagandzie, w radio, w filmie. Karzą dyscyplinarnie i w trybie karnym, organizacje partyjne grzmią, sądy działają. A mimo to domy są wadliwie budowane, ubrania źle szyte, kuchnie nie gotują, materiały się rozłażą, piece nie grzeją, stalówki nie piszą, meble się rozsypują, a grzebienie nie czeszą. [...] Jak zawsze, tak i tym razem komuniści określają tylko zjawisko, nie potrafiąc go wyjaśnić czym innym jak błędami praktyki. Winny — ich zdaniem — jest nieuświadomiony, bezideowy, nieodpowiedzialny, ziewający przy pracy robotnik, którego nie zdążyliśmy jeszcze wychować. W ostatecznej instancji, gdy inne eksplikacje zawodzą, winnym może być także wróg klasowy, który za pomocą wadliwego wyrobu grzebieni dąży do obalenia władzy ludowej. Natomiast nigdy nie przyjdzie komunistom myśl, że skoro takie ziewanie przy pracy i nieodpowiedzialność zjawiają się w skali ogromnej, ogólnonarodowej ekonomiki, to błąd może tkwić w teorii powołującej ten system gospodarczy do życia. Co to, to nie, wada jest gdzieś w praktyce, dzięki czemu winny jest zawsze ktoś najmniej ważny — w tym przypadku znudzony, obojętny, ziewający robotnik. Dlaczego robotnik ziewa — to nikogo nie obchodzi. Ostatecznie może dlatego, że go do ziewania namówił wróg klasowy.
Warszawa, 17 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Dziś prze południem rozważałem Warszawę z okien autobusu i poczułem nagły przypływ sympatii dla komunistów. Jakkolwiek by nie mówić — Warszawa stoi, potwierdzając tym prawdę frazesu „dźwignęliśmy stolicę z ruin”. A dziesięć lat temu nie było Warszawy. To jest coś, taka czy inna, ale jakaś jest. To, co kumulowały całe pokolenia — wielkie miasto, komuniści potrafili odtworzyć w ciągu dekady.
Co się zaś tyczy urody architektonicznej miasta, to Warszawa będzie kiedyś piękna, już widać jej przyszłe piękno. Trzeba jedynie podkreślić z siłą, iż będzie piękna wbrew ludziom, a nie dzięki ludziom, albowiem piękno jest pochodzenia metafizycznego i powstaje najczęściej nie wskutek zamysłów ludzkich, lecz na skutek istnienia tych wszystkich sił w bycie, które krzyżują zamysły ludzkie; a więc jest wartością samoistną. Piękno Warszawy dadzą kiedyś dzisiejsze, zaciekłe walki chasydów komunistycznej kultury ze wszystkim, co nie ich. Ponieważ to wszystko, co nie ich, opiera się równie zaciekle chasydom, w architekturze zaś trudno o doraźne zmiany formalne, przeto gradacja brzydactw żądanych przez socrealistycznych fanatyków zmienia się nieustannie. A więc buduje się ciągle nowe brzydactwa, tylko z każdym rokiem inne.
W tej różnorodności tkwi piękno. Gdyby chasydzi zdołali ustalić swą własną jednolitość, wtedy Warszawa stałaby się koszmarem, mimo że chasydzi śliniliby się z dumy, wierząc, że budują piękną Warszawę. Dziś chasydzi rwą sobie już brody z wściekłości, widząc różnolitość Warszawy, upatrują w tym jej estetyczną klęskę. Nie rozumieją, że w tej różnorodności leży zwycięstwo, klęska zaś jest tylko ich klęską, klęską chasydzkiego uniformizmu. No, ale dlatego są chasydami, żeby nie rozumieć...
Warszawa, 29 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.