Po śniadaniu cela została otwarta i wyprowadzono mnie w kierunku wyjścia. Wychodząc z sutereny, usłyszałem głośny krzyk, tupot nóg i zobaczyłem wysokiego SS-mana z pejczem w ręku, z fajką w zębach. Biegnących koło niego więźniów smagał pejczem, a więźniowie starali się przemknąć jak najszybciej, aby uniknąć razu. [...]
Mnie i kilku więźniów przeprowadzono następnie do kancelarii, skąd po sprawdzeniu personaliów zostaliśmy odtransportowani do karetki więziennej.
Jazda samochodem poprzez ulice Warszawy minęła szybko. Wejście do gmachu Gestapo [w alei Szucha] robiło ogromne wrażenie. Więźniów sprowadzano do podziemia, gdzie znajdowały się słynne „tramwaje” — poczekalnie. Po krótkim oczekiwaniu więźniowie byli doprowadzeni do odpowiedniego referenta prowadzącego sprawę.
Przesłuchiwany byłem przez tych samych gestapowców, co przy aresztowaniu, w obecności jakiegoś cywila. W dalszym ciągu nie reagowałem na pytania w języku niemieckim. Pozwalało mi to na wykorzystanie czasu tłumaczenia z języka polskiego i z niemieckiego na zastanowienie się. Wykorzystywałem także różnice tłumaczenia moich wyjaśnień i nietłumaczone uwagi gestapowców. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia bykowcem po głowie, plecach i gdzie popadło. Upadki na ziemię potęgowały wściekłość gestapowców, lecz zmuszały do większych przerw w przesłuchaniach.
Moja taktyka obrony polegała na niezaprzeczaniu faktom, na które gestapowcy mieli konkretne dowody; inne rzeczy przypisywałem „Chomikowi” [był to mój pseudonim].
[...] Na pytania, gdzie spotykałem się z „Chomikiem”, podawałem miejsca publiczne: domy, szalety, place itd. Dokładnie określiłem, jak wygląda, starając się, aby opis nie przypominał, nawet w przybliżeniu, któregoś ze znajomych. Po powrocie do celi odczułem zadowolenie, że siedzę w izolatce. Pozwoliło mi to bez przeszkód odtworzyć złożone zeznania.
Warszawa, 12 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Po dzisiejszym przedpołudniowym przesłuchaniu [Maria Tworkowska] była bardzo zdenerwowana i zaniepokojona tym, że [Maciej] Kozłowski zeznaje zupełnie niepotrzebne rzeczy, mianowicie to, że przekroczył granicę nielegalnie. Tworkowska mówi, że „gimnastykowała” się przed oficerem śledczym tak długo, żeby nic konkretnego na ten temat nie powiedzieć, aż raptem oficer jej daje do przeczytania to, co zeznał Kozłowski.
Mówi, że zaprzeczyła temu, że ona o tym wiedziała. Powiedziała, że owszem, była rozmowa na ten temat w towarzystwie, ale utrzymywała to cały czas zeznając, że myślała po prostu, że Kozłowski to opowiadał w formie humoru — nie przyznała się do tego absolutnie, że ona o tym wiedziała. Mówi, że ma wrażenie, że chyba nie będzie taki głupi i nie powie, po co ona przyjechała w maju 1969 do Warszawy. [...] Tworkowska mówi, że ma przynajmniej tę przyjemność, że to nie wyszło od niej.
16 czerwca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Projekt stworzenia zorganizowanej grupy zajmującej się działalnością polityczną powstał wkrótce po 8 marca 1968. Ogólnym celem działalności miała być akcja propagandowa prowadzona za pomocą ulotek i publikacji typu biuletynu informacyjnego. Braliśmy także pod uwagę akcję pomocy finansowej dla osób aresztowanych po marcu ubiegłego roku. [...]
Pamiętam, że w miesiącach marcu i kwietniu ubiegłego roku rozpatrywana była kwestia powstania grup o charakterze terrorystycznym. Zakładaliśmy, że nikt z nas nie będzie prowadził takiej działalności, ale możemy przygotować się na współpracę z grupami, które będą prowadziły taką działalność i możemy udzielić im pomocy instruktażowej. [Jerzy] Ćwirko-Godycki zaproponował mi, jako fachowcowi stykającemu się z chemią, znalezienie recept na produkcję środków łzawiących i dymnych. Zrobiłem środek cuchnący — merkaptan etylu. Środek ten w fiolce przekazałem Ćwirko-Godyckiemu. Nie wiem jednak, czy środek ten został kiedykolwiek użyty. [...] Ćwirko-Godycki zgłosił także projekt malowania środkami cuchnącymi drzwi osób, które naszym zdaniem współpracują z władzami bezpieczeństwa. Zbierał on dane odnośnie takich osób.
Zbieraliśmy [...] ulotki, rezolucje i inne dokumenty ukazujące się w Warszawie po marcu 1968. Każdy z nas, jeżeli otrzymywał taki dokument, przynosił Zofii Ćwirko-Godyckiej. Także każda z osób działających w naszej grupie miała kontakt z grupami studenckimi działającymi na terenie całej Polski. Ja utrzymywałem kontakt z Markiem Głogoczowskim działającym w Krakowie.
18 czerwca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Zaczynam rozmowę, [mówiąc,] że widzę, że od dwóch dni Maciek [Kozłowski] zmizerniał na twarzy, spadł z wagi — co w taki sposób wpływa na niego? Maciek mówi: „Od dwóch dni jestem w wojnie psychologicznej — nie jestem tuzem i nie wiem, czy wytrzymam”. [...] [Mówię:] „Tracisz, Maciuś, zdrowie, nie chcąc potwierdzić tego, co i tak wiedzą — może im tylko o to chodzi. I czy jest sens być upartym? Potwierdzisz i będziesz miał spokój”. [...] Podpowiadam: „Maciuś, gdy tylko zorientujesz się, że napór śledztwa będzie większy, nie trać zdrowia, ujawnij o [Krzysztofie] Szymborskim, [Marii] Tworkowskiej — oni i tak wiedzą — nie odkrywasz Ameryki, może tym ich zadowolisz”. [...] Huraganowy atak od rana do wieczora, z króciutkimi przerwami na posiłek, rozsypuje Maćka kompletnie. Prowadzący śledztwo dobrze „rozbija” Maćka. Chodzi o ciągłość w czasie prowadzenia śledztwa — przerwy powodują odprężenie psychiczne Maćka i utrudniają Maćkowi rozpoczęcie składania wyjaśnień.
27 czerwca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Ustawiam Maćka [Kozłowskiego], ażeby docenił [...] i szanował dobrego oficera, żeby nie dopuścił do takiego postępowania, ażeby wrócił do prowadzenia śledztwa p. Henio [Świerczyński], ale tutaj przede wszystkim jest potrzeba składania pełnych wyjaśnień oficerowi. [Powiedziałem:] „Tym bardziej że to, czego nie chciałeś wyjaśniać kulturalnym oficerom, wyjaśniłeś p. Heniowi”. Także radziłem mu unikać konfliktów z oficerami, wyjaśniać, „gdyż i tak będziesz wyjaśniał — gdyż jesteś bardzo słaby psychicznie i każdy gwałtowny atak, krzyk i śledztwo na okrągło łamie cię i mówisz. A unikniesz tego nie prowadząc do stanów zapalnych między tobą a oficerem śledczym”.
Maciek przyznał mi rację — będzie wyjaśniał [...] stwierdza, że nie ma nic do ukrycia, gdyż [Maria] Tworkowska i [Krzysztof] Szymborski wszystko powiedzieli.
11 sierpnia
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Dostałem od Piotra [Krukowskiego] czerwony (radziecki!) spray i 5 marca [1976] na garażach przed kościołem św. Ignacego Loyoli przy ulicy Próchnika (ob. Stysia) namalowałem hasło „bojkot wyborów”. Był późny wieczór — około 21.00. Wracając do domu, szukałem miejsca na następne napisy, gdy nagle przy ulicy Kolejowej natknąłem się na mężczyznę naprawiającego samochód osobowy — okazało się, że jest milicjantem w cywilu! Cofnąłem się spłoszony. Musiałem się zachowywać nieszczególnie, gdyż po chwili podjechał autem, krzycząc: „Stój, Milicja Obywatelska!”. Rzuciłem się do ucieczki, niestety, nieskutecznej. Z głupoty nie wyrzuciłem sprayu. Okolica nie była zbyt spokojna i cywil wziął mnie zapewne za młodocianego złodziejaszka. Zawiózł mnie na Komendę Dzielnicową MO Wrocław Stare Miasto, a stamtąd szybko trafiłem do Komendy Wojewódzkiej — podejrzewali, że coś „zmalowałem” (znaleźli przy mnie spray), a do tego plątałem się w zeznaniach. Myślę, że dostali też informację o napisie od wysłanego w tamten rejon patrolu.
W Komendzie Wojewódzkiej przesłuchiwali mnie esbecy. Zmiękczanie piętnastolatka „z dobrego domu” zaczęto około północy od ściągnięcia rodziców. Byli bardzo zdenerwowani (esbecy rozmawiali z nimi wcześniej) i nakłaniali mnie, bym przyznał się do malowania. W końcu to zrobiłem, lecz esbecy zaczęli naciskać, żebym powiedział, kto za tym stał. Wszystko to w atmosferze umiejętnie dozowanego szantażu — albo się przyznasz, albo ciężkie konsekwencje czynu... A obok bladzi rodzice.
Był to mój drugi w życiu kontakt z milicją (poprzednio — gdy zgubiłem się ojcu na Targach Poznańskich) i pierwszy raz z tajnymi służbami. Próbowano mi wmówić malowanie haseł w okolicach Wybrzeża Wyspiańskiego — esbecy kazali mi zdjąć buty, mówiąc, że dowiodą tego odlewy gipsowe podeszw (ten napis namalował Piotr [Krukowski] z Markiem [Szczerbalukiem], o czym [wtedy] nie wiedziałem). Byłem mocno przestraszony i wymęczony, bo był środek nocy. W końcu powiedziałem o Piotrku i chyba też o Marku Szczerbaluku.
Przesłuchiwano mnie do trzeciej w nocy, a następnie odstawiono na milicyjną izbę dziecka, gdzie trafiłem do izolatki. Od rana byłem ponownie przesłuchiwany przez esbeków w Komendzie Wojewódzkiej, skąd wypuszczono mnie wczesnym popołudniem.
Wrocław, 5 marca
Relacja Marka Krukowskiego, [cyt. za:] Szczepan Rudka, Lekcja pisania, „Karta” nr 38, 2003.
Chyba już w niedzielę zadzwoniła do mnie siostra Piotra [Krukowskiego] i powiedziała tylko: „Słuchaj, mam wiadomość od Piotra: Marek, wpadka”. W pierwszym momencie byłem zdezorientowany, nie wiedziałem, o co chodzi, dopiero po chwili skojarzyłem, że Marek [Krukowski] to kuzyn Piotra, który też malował. Wtedy wszystkie obciążające mnie materiały [...] wyniosłem do mieszkającej obok nas ciotki, której w tym czasie nie było. Rodzicom nic nie powiedziałem, czekałem na to, co się stanie. Przyjechali po mnie po kilku godzinach i po rewizji zawieźli na przesłuchanie.
Czułem się tak, jakbym grał w filmie o Hansie Klossie. Esbecy, którzy po mnie przyjechali, byli w cywilu, w długich płaszczach z postawionymi kołnierzami oraz w kapeluszach. Podczas rewizji znaleźli u mnie kredę (odruchowo nosiłem ją ze sobą, bo lubiłem czasami coś znienacka napisać na murze), którą załączono do akt jako dowód rzeczowy, oraz marki RFN od cioci z Niemiec, z czego próbowano stworzyć wątek szpiegowski. Na powitanie w pokoju przesłuchań kopnięto mnie z tyłu tak, że niemal wleciałem na lampę. Usłyszałem też: „Widzisz, coś sobie narobił, chciałeś maturę zrobić i pójść na studia, a tak to zapaprałeś sobie życiorys”.
Podczas drugiego przesłuchania, które prowadził prokurator, niewiele brakowało, a posypałbym się. W naszych zeznaniach pojawiło się nazwisko Andrzeja Marczaka jako osoby, od której kupowaliśmy farbę. Prokurator wypytując mnie o innych członków naszej grupy powiedział, iż Piotr zeznał, że Andrzej malował z nami. Zaczął mnie maglować i straszyć: „Co będziesz bohatera zgrywał, my i tak już wszystko wiemy”. Zaprzeczyłem oczywiście, on jednak nadal drążył tę sprawę i... w końcu dał za wygraną. Andrzeja wezwano na przesłuchanie, ale kilka dni po tym, jak nas wypuszczono i był już o wszystkim uprzedzony.
Wrocław, 7 marca
Relacja Marka Szczerbaluka, [cyt. za:] Szczepan Rudka, Lekcja pisania, „Karta” nr 38, 2003.