Rozglądamy się: ani jednego domu nie oszczędziła wojna. Każdy ma potężną dziurę — najczęściej na poziomie pierwszego lub drugiego piętra. [...] Inne zupełnie ślady poznaczyły jezdnię. Co kilkadziesiąt kroków straszy czarna, skłębiona kupa żelastwa: zabity czołg. Parokrotnie spotykamy rozwalone katiusze...
Wracając z Csepla zawadzamy o prawie już śródmiejskie ulice Ferenc körút i Üllői út. Tu widok jest jeszcze groźniejszy: wszystkie domy spalone albo pogruchotane, jezdnie wywrócone na nice, swąd, kurz, wąskie ścieżynki wydeptane wśród zgliszcz... Ale ten widok znamy. To Warszawa 1944. Zdobyte miasto.
Budapeszt, 11 listopada
Węgrzy — Polacy — Czesi — Słowacy. Spotkanie pod komunizmem, wystawa, red. Monika Kapa-Cichocka, Warszawa 2005.
Wojna przeszła przez Csepel. Ta dzielnica broniła się najdłużej w Budapeszcie. Jeszcze dziś w głębi Csepla tlą się niezgaszone ogniska oporu.
[…]
Rozglądamy się: ani jednego domu nie oszczędziła wojna. Każdy ma potężną dziurę – najczęściej na poziomie pierwszego lub drugiego piętra. Wygląda to tak, jakby przeszło tędy jakieś żarłoczne, przedpotopowe zwierzę, kąsające na prawo i na lewo, wszędzie pragnące zostawić slad swoich zębów.
Inne zupełnie ślady poznaczyły jezdnię. Co kilkadziesiąt kroków straszy czarna, skłębiona kupa żelastwa: zabity czołg. Parokrotnie spotykamy rozwalone katiusze…
Wracając z Csepla zawadzamy o prawie już śródmiejskie ulice Ferenc körut i Ullöi ut. Tu widok jest jeszcze groźniejszy: wszystkie domy spalone albo pogruchotane, jezdnie wywrócone na nice, swąd, kurz, wąskie ścieżynki wydeptane wśród zgliszcz… Ale ten widok znamy. To Warszawa 1944. Zdobyte miasto.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Jest ich czterech. Leżą na zdobytej ulicy – jeden obok drugiego – w pozach bezładnych i nienaturalnych. Rozdarci i spłaszczeni – prawie dwuwymiarowi – wyglądają jak szmaciane kukły, gwałtownie ciśnięte pod osmalony mur, niemal wbite w skrawek wyszczerbionego chodnika. Ktoś przysypał ich ściągnięte twarze białym kurzem czy wapnem. Najbardziej wysunięty do przodu nie ma twarzy – z pogiętym hełmem zrosła się czarna, zakrzepła miazga. Dawno już muszą tak leżeć, bo niczym nie przypominają świata żywych, z którego wydarła ich jakaś trudna do wyobrażenia chwila. Są częścią martwej przyrody zgruchotanej wielkomiejskiej ulicy.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Oprowadza mnie młody student węgierski. Oprowadza? Ja nie znam tych ulic, a on ich nie może poznać. Razem błąkamy się w to niedzielne przedpołudnie, ostatnie godziny przed pożegnaniem.
Nachylamy się nad świeżymi grobami, których pełno jest na każdym skwerze, w parkach, wokół kościołów. Na kawałkach dykty lub tektury wypisano, kto tutaj leży: „Lajos… 18 lat”, „Zsuzsa… 15 lat”, „Arpad… 12 lat”. Wszystkie groby ktoś obsypał kwiatami.
Wchodzimy do kościoła. Ludzi mniej niż się można było spodziewać. Węgrzy nie są społeczeństwem zbyt religijnym. Ale o wysokie sklepienie uderza pieśń niezwykłej piękności i siły. Nigdy jej nie słyszałem. Mój towarzysz tłumaczy: to stara pieśń kościelna – „Boże, coś Węgry…”. Pieśń trwa długo – kiedy milknie, wychodzimy.
Chcemy jeszcze zajrzeć na uniwersytet. Ale długo stoimy przed masywnymi wrotami, zanim otworzy się wąziutkie okienko, przez które wygląda gniewne oblicze starego woźnego.
- Czego tu szukacie? Nie ma uniwersytetu. Zarządzenie pana ministra szkolnictwa wyższego, żeby nikogo nie wpuszczać. Idźcie sobie.
Okienko się zatrzaskuje.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.